poniedziałek, 2 grudnia 2013

Miesiąc sponsorowany


Jako że bardzo lubię tego typu wpisy na innych blogach, to stwierdziłam, ze czemu by nie napisać czegoś takiego u siebie. Tak więc od listopada będę dzielić się z wami rzeczami, które towarzyszyły mi w ubiegłym miesiącu - jak to się kiedyś mówiło, "sponsorowały" mój miesiąc.

Bez zbędnego przedłużania więc - co sponsorowało mój listopad?

Muzycznie totalnie zauroczyła mnie nowa płyta Krzyśka Zalewskiego - "Zelig". Po wielu latach oczekiwania i zadowalania się jego chórkami na koncertach Brodki doczekałam się pełnego albumu i muszę przyznać, że efekt przeszedł moje oczekiwania. Rewelacyjna płyta, i rewelacyjny głos Krzyśka. Jest dostępna na Deezerze, no i w sklepach.


Przechodząc do kosmetyków, to w listopadzie w końcu zdecydowałam się na zakup podkładów mineralnych, na które czaiłam się już od dawna. Muszę przyznać, że bardzo je polubiłam mimo, że nie jestem pewna czy dobrałam do końca dobre kolory, ale tu kolejny plus - zawsze można zamówić więcej próbek. Ja zdecydowałam się na Annabelle Minerals i póki co przy nich pozostanę. Idealnie wyrównują moją zdecydowanie nieidealną skórę, a z nakładaniem nie mam żadnych problemów, a to był dla mnie przy podkładach zawsze spory problem.

Na włosach za to królowała odżywka Isany z bawełną, która pięknie wygładza moje dosyć niesforne fale. Jestem laikiem jeśli chodzi o skład więc nie będę go tu analizować, napiszę tylko, że daje ona podobny efekt do Nivei Long Repair. Efekt natychmiastowy, bez potrzeby siedzenia przez godzinę w ręczniku.

Wracając do kultury, listopad zaczęłam mocnym akcentem, a mianowicie informacją, która spadła na mnie jak grom z jasnego nieba - Sapek napisał nową książkę. Zamówiłam "Sezon burz" w przedsprzedaży, dorwałam zaraz po długim weekendzie i dość szybko przeczytałam. I choć wiadomo, nie przebije mojej ukochanej wiedźmińskiej sagi, która jest chyba moją najulubieńszą lekturą wszechczasów, to nie było tak źle, jak mówili niektórzy. Na początku trochę się dłużyła, ale najwidoczniej alkohol nie wypłukuje talentu, bo Sapka czyta się wciąż dobrze. Miło było na chwilę powrócić do tego świata, w którym spędziłam wiele cudownych godzin.

Na listopad przypadła też premiera związana z moją nowszą miłością książkową - "Igrzyskami śmierci". Ekranizacji drugiego tomu nie mogłam przegapić. Pierwszy film widziałam w kinie dwa razy tego samego dnia. Czułam się jak szalona fanka, ale nie żałowałam niczego. Tym razem ograniczyłam się do jednego seansu, i również nie żałowałam. Film jest bardzo dobrze zrobiony, oddaje klimat książek, który swego czasu wciągnął mnie tak, że potrafiłam czytać sześć godzin bez przerwy. No i ma Jennifer Lawrence, co do której żywię uczucia podobne bardzo do tych opisanych przez Karolinę z Mamy sposób.

Przyznać muszę, że listopad był dla mnie dość bogaty w nowości. Teraz można tylko mieć nadzieję, że kolejne miesiące będą jeszcze ciekawsze.

czwartek, 21 listopada 2013

Jak przestałam nienawidzić biegania


Nienawidzę biegać.
Bolą mnie od tego kolana.
Bieganie nie jest dla mnie.
Nie dam rady.
Jestem za słaba na bieganie.

Te i inne tego typu kwestie można było regularnie usłyszeć z moich ust jeszcze całkiem niedawno. Sięgałam po nie przy okazji każdej rozmowy na temat sportu, zdrowego trybu życia, i tego, że bieganie jest najłatwiejszą, najtańszą i ogólnie najlepszą formą aktywności. Co się zmieniło?

Nie, nie napiszę że pokochałam bieganie. Do tego mam jeszcze długą, i zapewne wyboistą, drogę. Ale mogę napisać, że biegam. I choć moje bieganie jest póki co ledwie pierwszym etapem i do maratonu mi daleko, to sam fakt jego istnienia uznaję za spory sukces. A co się do tego sukcesu przyczyniło?

1.Plan treningowy. Największym chyba błędem, który popełniałam za każdym razem kiedy próbowałam zacząć biegać w przeszłości, było startowanie z nieodpowiedniego poziomu. Miałam w głowie zakodowane, że trening przecież musi trwać co najmniej pół godziny bo inaczej to wstyd i hańba na mnie i całą rodzinę. Katowałam się więc przez te 30-40 minut próbując biec jak najwięcej (oczywiście nie był to bieg ciągły tylko marszobiegi) a następnie długo i dokładnie umierałam. I rezygnowałam. Bo... (spójrz na początek tekstu). Tym razem to konkretny plan treningowy sprawił, że postanowiłam spróbować raz jeszcze. Plan ten pokazała u siebie Kinga z Bilib World.

I choć pierwsze trzy tygodnie wydają się być śmieszne, proste, bez znaczenia, to chyba właśnie one sprawiły, że dałam radę. Bez problemu wykonywałam zaplanowany trening, nie próbowałam przeskakiwać samej siebie i trzymałam się wytyczonych zasad. Uwierzyłam, że jestem w stanie trwać przy tym planie, nie wypluć sobie płuc i nie zemdleć pod prysznicem. Aktualnie jestem w trakcie tygodnia szóstego, i choć wiem że to wciąż początek to wierzę, że uda mi się wytrwać. Zaznaczę tu jednak, że jeśli chodzi o kondycję byłam, i wciąż zresztą jestem, totalnym lamusem. Nie dałam rady skończyć ćwiczeń z Chodakowską, mam zadyszkę po wejściu na piąte piętro, a po pół godziny na orbitreku byłam zlana potem. Najważniejszym etapem było zaakceptowanie tego i dobranie planu treningowego odpowiedniego do możliwości. Banał, a ile mi to zajęło.

2.Motywacja. Znalezienie odpowiedniej motywacji nie jest wcale takie łatwe. Do tej pory zawsze biegałam po to, żeby schudnąć. Taka motywacja, choć może wydawać się całkiem dobra, ma w sobie taką pułapkę, że na to schudnięcie, na ten cel, składa się wiele innych czynników. Nawet trzymając się biegania twardo może okazać się, że nie jest się ani trochę bliżej takiego celu, a wtedy łatwo się poddać. Dlatego tym razem zmieniłam zupełnie oczekiwania i cel. Teraz moją motywacją jest li i jedynie wytrwanie w bieganiu i poprawienie mojej ogólnej kondycji fizycznej. I to załatwia mi sam fakt, że przechodzę do następnego etapu w planie treningowym, w każdym tygodniu jestem o krok dalej, więc w jakiś sposób osiągam to, co chciałam i motywacja się trzyma. Celem, który sobie ustanowiłam nie jest już zgubienie iluś tam kilogramów, ale przebiegnięcie określonego dystansu łącznego, do czego wystarczy mi to, że wytoczę się trzy razy w tygodniu i pomacham tymi nogami. Wiem, że jestem w stanie go osiągnąć, i jest on czysto biegowy. I to, znowu, wydawać by się mogło nieważne. A u mnie zmieniło wiele.

Zapewne tak jak we wszystkim, każdy musi tu znaleźć to, co jemu najbardziej pasuje, ale wydaje mi się, że nad tymi dwoma elementami, czyli planem treningowym i motywacją, warto zastanowić się trochę dłużej i być pewnym, że dobrze się je wybrało. Gdybym ja wpadła na to wszystko wcześniej, być może biegłabym w tegorocznym Poznań maratonie... No dobra, nie przesadzajmy. Ale przecież... wszystko jeszcze przede mną.




niedziela, 17 listopada 2013

Nie wyrastaj z radości


Dzieci to potrafią cieszyć się życiem. Prawda? Śmieją się, skaczą, biegają, ni przejmują się niczym poza tym, żeby zdążyć do domu na obiad. A i tym nie zawsze. I co się potem z nimi dzieje?

Przychodzi dojrzewanie, szkoła, szaleństwo hormonów, nagle priorytety się zmieniają. Ważne jest to, ile ma się koleżanek i jakie buty się nosi. Mnożą się rzeczy, na które trzeba zwracać uwagę, a maleje liczba rzeczy, które robimy tylko dlatego, że sprawia nam to radość.

I choć nie da się wrócić do beztroskich czasów grania na podwórku w "czarne piwko" i wychodzenia "na buty" na wioskę, to można spróbować zachować fragmenty tej czystej dziecięcej, trochę głupkowatej radości. Przed dorastaniem nie da się obronić choćby się człowiek zapierał rękami i nogami, ale są pewne rzeczy z których wyrastać po prostu nie warto. A jakie? A na przykład...

1.Puszczanie baniek. Takie proste, a  jednak zwykłe mydlane bańki niezmiennie wzbudzają we mnie jakąś niewyjaśnioną radość. Lubię usiąść na murku czy ławce, wyciągnąć z torby buteleczkę, którą teraz jakoś tak zawsze mam przy sobie i jednym dmuchnięciem stworzyć wokół siebie chmurę tęczowych baniek. A wiecie co jest w tym najfajniejsze? Prawie każdy przechodzący obok człowiek uśmiecha się na twój widok. A biorąc pod uwagę naturalne ponuractwo szarego przechodnia, taki uśmiech rozjaśnia całą ulicę.

2.Taniec i śpiew. I nie mówię tu o tańcu towarzyskim czy śpiewaniu na scenie. Śpiewaj, kiedy podoba ci się piosenka, która właśnie leci w supermarkecie. Tańcz w kuchni. Tańcz na imprezie, mimo że strasznie ci to nie wychodzi. Nie przejmuj się, jak wyglądasz, czy udaje ci się trafiać w rytm i czy przypadkiem ci ludzie pod ścianą nie śmieją się z ciebie po kryjomu. Jest bardzo mała szansa, że naprawdę to robią, a jeśli jednak rzeczywiście tak jest to zastanów się, które z was rzeczywiście wybrało lepszy sposób na dobrą zabawę.

3.Wylizywanie miski po cieście. Co z tego, że to podobno niezdrowe, skoro ciasto najsmaczniejsze jest właśnie w takiej postaci. No nie powiecie mi, że jest inaczej.

4.Słuchanie tego, na co się ma ochotę. A co najważniejsze - nie odczuwanie potrzeby, by się z tego tłumaczyć. "Wiem, że ta muzyka jest słaba, ale dobrze mi się kojarzy." "Wkręciło mi się, bardzo chcę przestać słuchać, ale nie mogę." Po co? Jeśli masz ochotę słuchać One Direction, to słuchaj. Jeśli następnego dnia masz nastój na death metal nikomu raczej nie będzie to przeszkadzać (no, chyba że puścisz go bardzo głośno i mieszkasz w bloku). Kiedy byłam mała, nie zastanawiałam się czy Britney jest dość ambitna muzycznie i czy ktoś przypadkiem nie będzie się ze mnie śmiać, że jej słucham. Nie mówiąc już o Smerfnych Hitach.

Zapewne każdy ma wiele innych rzeczy, które mógłby dopisać do tej listy. Balony z helem, robienie orłów na śniegu, chodzenie po mieście w rogach renifera na głowie czy czapka w kształcie misia. Dlatego postuluję, byśmy wszyscy pozbyli się z głowy tego chochlika, który podpowiada, że "w tym wieku nie wypada". To ty sam decydujesz, co ci wypada a co nie. A ja tylko powiem, że najlepiej dla nas wypada to, co wywołuje uśmiech. Jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało.

niedziela, 10 listopada 2013

Tło idealne - Noisli


Nigdy nie potrafiłam czytać przy muzyce.
Rozpraszała mnie, mimowolnie wyłapywałam słowa piosenek zamiast tych czytanych i gubiłam się w zdaniach. No, czasami włączałam sobie utwory instrumentalne, jeśli akurat miałam jakieś odpowiadające nastrojem i mnie, i książce. Co mnie jednak zdziwiło, to moje ostatnie odkrycie, że nie bardzo potrafię również czytać w kompletnej ciszy. Sama nie wiem co jest tego przyczyną, ale jeśli siedzę w ciszy to czuję nieodpartą ochotę żeby po dość krótkim czasie wstać, ruszyć się, coś zrobić, przerwać jakoś tę ciszę właśnie.

I jak to rozwiązać?
Od niedawna próbowałam włączać telewizor i ściszać go tak, by stanowił tylko ledwo słyszalny szum. I muszę przyznać, że działało to całkiem dobrze. Potem jednak spadł mi z nieba Paweł Opydo z bloga Zombie Samurai, który na facebooku udostępnił link do Noisli.

Co to jest Noisli?
Tak najprościej, to generator, a raczej platforma z bazą dźwięków idealnych jako tło.

Jak działa?
Na bardzo prostej stronie znajdziemy ikonki symbolizujące różne dźwięki. W większości są to odgłosy natury takie jak dźwięk deszczu czy płynącej wody, ale znajdziemy tam również odgłosy kawiarni a także różne rodzaje szumów. Po kliknięciu można ustalić głośność danego dźwięku i voila! mamy już idealne tło do wszelkich czynności, dla których muzyka czy telewizja nie są odpowiednie. Dodatkowo tło strony płynnie zmienia kolory, co podobno relaksuje i odpręża. Co jeszcze lepsze, można tworzyć sobie własne kompozycje i włączać kilka dźwięków jednocześnie. W ten sposób możemy sobie stworzyć burzę w letnią noc, czy ognisko nad brzegiem morza.

Jak korzystać?
Z założenia chyba jest to muzyka relaksacyjna. I oczywiście można po prostu usiąść przed komputerem i odprężyć się słuchając ptasich treli, ale można też korzystać z dobrodziejstw Noisli na inne sposoby. Ja, jak już wspomniałam, włączam je sobie do czytania - najczęściej korzystam wtedy z odgłosów kawiarni. Podobno te właśnie odgłosy wzmagają kreatywność, więc pewnie idealne będą do pisania (bloga, lub powieści, czemu nie), rysowania, czy jakiegokolwiek tworzenia. Może sprawdzić się w pracy, kiedy potrzebujemy się skupić i odciąć na przykład od rozmów czy grającego radia. Jednym z moich ulubionych zastosowań jest też używanie go jako tła do muzyki. Melancholijna, spokojna muzyka i odgłosy deszczu idealnie się komponują i tworzą atmosferę w sam raz na jesienny wieczór. Myślę, że będzie też dobre przy nauce - teraz żałuję że trafiłam na coś takiego kiedy studenckie czasy mam już za sobą.

Jestem pewna, że zastosowań jest jeszcze wiele, a każdy znajdzie to idealne dla siebie. Ja na przykład piszę właśnie tę notkę słuchając odgłosów lasu i prawie, prawie czuję się jakbym była w moim domu na wsi i odprężała się pod jakąś wysoką sosną. I całkiem to fajne.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Dobre, bo polskie - filmy, część 1.


Polskie filmy ostatnio częściej dostają po uszach niż osiągają spektakularne sukcesy. Ja sama niestety zauważam, że oglądam je coraz rzadziej, bo zazwyczaj okazuje się, że mogę je bezpiecznie zaszufladkować do jednej z dwóch kategorii, z których żadna nie do końca do mnie przemawia. Pierwsza to proste, a czasem wręcz prostackie, komedie bazujące na najprymitywniejszych uciechach i wytartych szablonach, druga natomiast to wzniosłe i zazwyczaj do bólu poważne obrazy traktujące zazwyczaj o bólu, cierpieniu, patriotyzmie i Żydach.

Dlatego też czasami mam ochotę powtórzyć za bohaterem innego polskiego filmu i powiedzieć, że "...w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic." I niestety czasami naprawdę mam ochotę wyjść z kina. Nie wychodzę, bo jestem jedną z tych osób, które zostają nawet na najboleśniejszych filmach (wysiedziałam zarówno na Ultimatum Bourne'a jak i na Królewnie Śnieżce i Łowcy, a w domu zdarzało mi się kończyć i gorsze gnioty). Dlatego, by przekonać samą siebie a także może kogoś jeszcze, że jednak nie jest tak źle z polskim kinem, zaczynam serię postów pod hasłem "Dobre, bo polskie", a na pierwszy ogień biorę właśnie filmy. W dzisiejszym odcinku - te stare.

Zaznaczam tutaj, że celowo pomijam sztandarowe klasyki polskiego kina, Misie, Rejsy, Rozmowy kontrolowane i Seksmisje, które TVP katuje na okrągło i wszyscy je już znają. Bo znają, prawda?

1.Hydrozagadka (1970, reż. A. Kondratiuk)
Ten film absolutnie musiał znaleźć się na pierwszym miejscu, i jeśli jest jeszcze ktoś, kto go nie widział, to powinien natychmiast zebrać ekipę dobrze zakręconych ludzi i nadrobić zaległości. Mistrzostwo absurdu, oraz film o superbohaterze w wydaniu polskim - i jak dla mnie lepszym od Iron Manów i Batmanów. Ale co tu porównywać, skoro to tak naprawdę zupełnie inna kategoria... Tu nie znajdziemy spektakularnych wybuchów, pokazów pirotechnicznych, choć pościg czy dwa już są. Film z każdą nową sceną zaskakuje, każdy dialog jest perełką a aktorzy brawurowo odgrywają postaci, z których każda jest zdecydowanie wyjątkowa. Ale tego się po prostu nie da opisać. To trzeba zobaczyć. Zdejm kapelusz!

2.Lekarstwo na miłość (1966, reż. J. Batory)
Ekranizacja debiutanckiej powieści Joanny Chmielewskiej, przy której powstawaniu podobno autorka regularnie spierała się z reżyserem. Cieszę się, że jednak ostatecznie udało im się doprowadzić ten film do końca, ponieważ jest to komedia, na której naprawdę śmiałam się w głos. A to wcale nie jest takie oczywiste. Mamy tutaj zagadkę kryminalną, sporą dawkę zdrowego absurdu, smaczki z przeszłości i cudowną Kalinę Jędrusik mówiącą sobie "A właśnie, że będę niemoralna!". Nie wiem czy to zasługa prozy pani Chmielewskiej czy reżyserii, ważne jest, że efekt końcowy jest przesmaczny, jak i przeuroczy. Lekarstwo nie tylko na miłość, ale również i na smutki.

3.Dziewczyny do wzięcia (1972, reż. J. Kondratiuk)
Absurd wydaje się być wspólnym mianownikiem wymienianych tu filmów, pojawia się i w Dziewczynach, i przez jakiś czas można myśleć, że oglądamy czystą komedię. Nie można się nie śmiać przy kultowej scenie z kremem sułtańskim, czy monologach dziewczyn przed lustrem. Co jednak odróżnia ten film od dwóch poprzednich to to, że potem ten absurd obraca się, zmienia kolor, a film staje się bardzo słodko-gorzki. Śmiech jakby cichnie, jego miejsce zajmuje refleksja, zwieńczona pięknym utworem Czesława Niemena. To taki film, z którego nie da się wyjść i zapomnieć - zostaje w głowie i zmusza do zastanowienia się.

4.Jadzia (1936, reż. M. Krawicz)
To już film prawdziwie oldskulowy, w czym też pewnie kryje się część jego uroku. Poza walorami samego filmu podziwiać tu można cudowne stroje i rozmyślać nad tym, jak bardzo świat się zmienił od lat trzydziestych, które przecież nie były aż tak dawno. I choć pewnie trzeba mieć słabość do staroci by go obejrzeć, bo mocno trąci myszką, to myślę, że warto, bo jest wyborną komedią, pełną świetnych dialogów i subtelnych żarcików.

Na dzisiaj to tyle, ale wkrótce nastąpi dalszy ciąg programu, a filmy będą coraz nowsze. Mam nadzieję, że może uda mi się udowodnić, że polskie kino nie jest takie złe, jakim je malują...

środa, 23 października 2013

Dlaczego nie warto porównywać się z innymi


Banały, banały.

Ale wciąż wydaje mi się, że zbyt często wartościujemy swoje osiągnięcia w oparciu o innych, czy to znajomych czy nie. Potwierdzenia nie szukamy w sobie, wyzwaniem nie jest pokonanie siebie, inspiracją nie jest przekraczanie swoich własnych granic. Wszystko mamy cudze.

I choć patrzenie na osiągnięcia i wyzwania innych może nas zainspirować i zmotywować do działania to niestety, może mieć to tak samo zgubny jak zbawienny wpływ. Dlaczego, pyta się pewnie nikt, bo cóż tu wyjaśniać, wyjaśnię jednak mimo to - bo każdy jest inny.

Kiedy szukamy potwierdzenia swoich możliwości, zapewnienia o sukcesie u kogoś innego można się niestety sromotnie rozczarować. Bo zdarzyć się może tak, że na nasze pełne dumy wyznanie, że w ten weekend przejechało się rowerem 90 km ktoś li i jedynie wzruszy ramionami kwitując to słowami "spoko, dajesz radę"  zamiast oczekiwanych fajerwerków i okrzyków zadziwienia. Czasami wręcz uznają twoje osiągnięcie za głupie, czy bezsensowne. I nie ma co takiej osoby potępiać. Prawda jest taka, że osoba, która sama nigdy nie spróbowała dorównać tego typu "wyczynowi" albo nawet i próbowała - ale nie była w twojej skórze, nie była z tobą na trasie, nie zmagała się z twoimi słabościami niezależnie czy są to bolące kolana, słabe ramiona czy przeciwny wiatr - nie jest w stanie ocenić tego, jak trudne było to dla ciebie i jak wiele należy ci się za to podziwu.

I nie chodzi tu tylko o sport. Ten rower i te 90 km można uznać za metaforę, i to (chyba) metaforę wszystkiego. Czy jest to dieta, czy zdanie egzaminu, czy też zrobienie na drutach szalika.

Dlatego w kwestii doceniania i przyznawania sobie złotych gwiazdek często jesteśmy, niestety, zdani na samych siebie. Sami musimy wyznaczyć swoje granice, ustanowić wyzwania, sami siebie pochwalić. Wiadomo, nie jest łatwo, bo to tak samo jak z potwierdzeniem własnej atrakcyjności - łatwiej przyjąć takie rzeczy z zewnątrz. Ale warto.

Pomądrzyła się Joanna, co przejechała w weekend 137 km na rowerze. I nie oczekuje już oklasków tłumów. Ukłon.

poniedziałek, 14 października 2013

Farba magnetyczna i tablicowa - opis starcia w dwóch aktach


Nie podążam zazwyczaj za różnymi trendami w tematach mieszkaniowo - wnętrzarskich, ale kiedy coś obiega internety tak szeroko, jak doniesienie o istnieniu czegoś tak fantastycznego jak farba tablicowa, dociera to nawet do mnie. Nie trzeba już chyba dodawać, że zapragnęłam chęcią nasmarowania sobie takiej tablicy na mojej własnej ścianie. Dlaczego po prostu nie kupiłam tablicy i nie powiesiłam jej na ścianie, zapytacie? Szczerze mówiąc nie wiem. Zapewne przez internet, który na temat zwykłych szkolnych tablic milczy jak zaklęty. Miałoby to jeszcze sens, gdybym pomalowała ową magiczną farbą całą ścianę, ale ja wyznaczyłam sobie prostokątny obszar i postanowiłam namalować swoją tablicę. Kierując się zasadą "kiedy jak nie teraz". I wiecie co? Zupełnie nie żałuję. A teraz przejdźmy do konkretów, które mogą okazać się choćby szczątkowo pomocne, a więc - jak się zabrać za malowanie tablicy?


Po krótkiej rundce po internetach dokonałam odkrycia, że istnieje również farba magnetyczna, a więc poszłam na całość, i kupiłam sobie od razu zestaw. Dwie puszki farby - jedna magnetyczna i jedna tablicowa - o pojemności 0.75l nabyłam na Allegro, a jako gratis dostałam kredę i magnesy. Nie jest to może tania impreza (choć zależy, co dla kogo znaczy "tania"), ale powiedzmy że to koszt, mniej więcej, dwóch bluzeczek. Albo jednej pary spodni.

Po narzędzia niezbędne do dalszej pracy wybrałam się do Castoramy, gdzie znaleźć można wszystko co trzeba, a mianowicie:
- folię malarską
- taśmę malarską
- 2 wałki (rozmiar zależy od powierzchni, którą chcemy malować, ja wzięłam najmniejszy jaki był, a dlaczego dwa wyjaśniam później)
- kuwetę (nie dla kota, a do wałka)
- mieszadło do farby - o którym ja zapomniałam, poświęciłam więc na to jeden ze starych noży. Ważne tylko by nie mieszać czymś, co może pozostawiać w farbie paprochy i śmieci, których nie chcemy raczej mieć na ścianie. Wyczytałam, że tego typu farby lepiej malować wałkami, wałki zresztą równiej pokrywają powierzchnię i nie zostawiają smug. Nie trzeba też być mistrzem malarstwa by je obsłużyć.


Jak widać ja poszalałam z zabezpieczaniem terenu naokoło - tak naprawdę nie trzeba się asekurować aż tak, ale jeśli można sobie na to pozwolić to, dla spokoju serca, czemu nie. Ważne żeby ogólny zarys naszej tablicy nakreślić przyklejając taśmę malarską jak najrówniej się da. Ja w pomiarach posługiwałam się sznurkiem - przyklejałam go, z odległości sprawdzałam czy jest równo i potem wzdłuż niego przyklejałam taśmę.

A potem nadszedł czas na malowanie.

By uzyskać efekt tablicy magnetycznej, po której można tez pisać, trzeba ścianę pomalować najpierw farbą magnetyczną a potem pokryć ją farbą tablicową. I tu zaczynają się schody. Bo choć samo malowanie jest szybkie i przyjemne, to czekanie aż farba wyschnie potrafi dłużyć się jak argentyńska telenowela. Do tego, niestety by uzyskać efekt jako takiej przyczepności magnesowej, trzeba położyć co najmniej pięć warstw farby magnetycznej. Tyle nałożyłam ja, i wiem, że byłoby lepiej gdybym dodała jeszcze jedną czy dwie, ale zajęłoby mi to chyba cały tydzień. Na pięciu warstwach trzymają się mocniejsze magnesy, i utrzymują ciężar kartki papieru. Nie więcej. Z ciekawostek mogę dodać też, że podczas malowania farbą magnetyczną na wszystkie strony pryskają opiłki, którym zawdzięczamy magiczny efekt, i zostawiają maleńkie czarne kropki na ubraniach, twarzy i ręce malującej. Ale zmywają się, a przecież nikt nie maluje w najlepszych ciuchach. Każda warstwa musi schnąć około 4 - 5 godzin, w puszce po malowaniu została mi około 1/5 farby a więc pewnie na jeszcze jedną warstwę by starczyło.

Farba tablicowa jest nieco wdzięczniejsza w obsłudze. Niczym nie pryska, schnie nieco szybciej (około 3 godziny), i wystarczą jej 2 - 3 warstwy. Zostało mi około pół puszki.

Z informacji istotnych ze strony praktycznej - ja dopiero w połowie malowania doczytałam, że wałka nie trzeba myć po każdym użyciu, wystarczy go jedynie szczelnie zawinąć w folię, żeby farba nie zaschła przez te parę godzin. Przy zmianie używanej farby system już się nie sprawdzi, ja więc polecam po prostu kupienie dwóch wałków. Domycie wałka po farbie magnetycznej jest wykonalne ale zajmuje trochę czasu (nie mówiąc o suszeniu), a wałek kosztuje dosłownie parę złotych.

Po malowaniu, które zajęło mi cały weekend, pozwoliłam tablicy wyschnąć przez noc a następnego dnia rozpoczęłam korzystanie. Niestety, nie mogłam ukryć w sobie lekkiej nutki zawodu, ponieważ z jakiegoś powodu powierzchnia tablicy wyszła mi bardzo nierówna, chropowata, a pisanie po niej nie było tak łatwe jak bym tego chciała. Wmawiałam sobie, że taki już jej urok, ale po około miesiącu nie wytrzymałam, i nadszedł czas na akt drugi mojego starcia.

Z góry ostrzegam - to, co następuje, to mój własny, pewnie mało profesjonalny, sposób radzenia sobie z chropowatą powierzchnią. Nie wiem, czy słuszny.

Po kolejnej wyprawie do Castoramy wróciłam z papierem ściernym, klockiem do tegoż papieru i nowym wałkiem. Po starciu napisów przejechałam całą tablicę papierem - najpierw nieco grubszym, a potem zupełnie drobnym. Uwaga: strasznie się przy tym pyli, a wszystko wokół pokrywa się czarnym proszkiem. Lepiej schować jedzenie. Po przetarciu powierzchni (u mnie papierowym ręcznikiem) tak by pyłu nie było przynajmniej na tablicy, okleiłam ją naokoło taśmą malarską i pomalowałam ponownie farbą tablicową, bo podejrzewam, że co najmniej jedna warstwa została zdarta przy ścieraniu. Nałożyłam dwie warstwy, dałam im wyschnąć przez noc a następnie, według wskazań z A Beautiful Mess, zamalowałam kredą całą tablicę po czym ją starłam. I choć powierzchnia nie jest idealnie gładka to jest dużo lepiej niż było wcześniej. Kreda łatwiej "jedzie" po tablicy, napisy są bardziej jednolite i łatwiej się je ściera. Właściwości magnetyczne nie zostały utracone.



A w czym trzymam kredy, gąbkę i inne przydatne przy tablicy rzeczy? Oczywiście w koszyku wiklinowym. Tym samym i kuchnia została podbita przez koszyki.
Mam nadzieję, że dla kogoś moja historia okaże się pomocna. Polecam eksperymenty z tablicową farbą. Nie ma sensu tylko przypinać kolejnych inspiracji na Pintereście, kiedy można działać. Nawet jeśli efekt nie jest tak samo spektakularny, bo reszta otoczenia pozostawia wiele do życzenia. Jeśli nie możesz pomalować ściany to Alina pisała o innych sposobach na wykorzystanie takiej farby tu i tu.
I powodzenia!

sobota, 5 października 2013

Jak z obowiązków zrobić grę - HabitRPG



Systematyczność. Trudna rzecz, nie? Ja sama mam z nią wielkie problemy, mogę robić coś codziennie przez tydzień a potem kompletnie o tym zapominam, i pluję sobie w brodę że tak porzuciłam coś, co mogło zmienić moje życie. Dlatego szukam rzeczy, które mi z tą systematycznością pomogą, i w poszukiwaniach moich natknęłam się na pewną stronę (zapewne było to na którymś blogu, niestety totalnie zapomniałam, którym).

Strona ta, a mianowicie HabitRPG, wykorzystuje koncept bardzo ostatnio popularny właściwie wszędzie, a jest nim gryfikacja*. Ogólną zasadą jest to, żeby z rzeczy pozornie nudnej i będącej obowiązkiem zrobić grę, w której można ze sobą rywalizować, w której sukcesy są nagradzane a porażki karane.

U mnie póki co sprawdza się całkiem dobrze, zmusiła mnie na przykład do posprzątania kuchni i łazienki, kiedy nie chciałam stracić mojej pozycji i ucieszyła prezentem w postaci latającej świni, którą widać obok mojego avatara w lewym górnym rogu.



Działa to tak - sami dodajemy sobie zadania, wedle naszych upodobań. Pierwsze od lewej są nawyki - rzeczy, które powinny wejść nam w krew a które niekoniecznie muszą być zrobione raz na dzień. Dalej mamy codzienne zadania, czyli rzeczy, które chcemy robić codziennie - nie zrobienie ich danego dnia skutkuje utratą punktów życia. Można też ustawić sobie, czy punkty będą odejmowane rano czy wieczorem, więc na przykład jeśli koniecznie chcemy ćwiczyć rano, a tego nie zrobimy - punkty zostaną zabrane już w ciągu dnia, a nie dopiero o północy. Można też ustawić sobie te "codzienniki" tylko w wybrane dni tygodnia, i na przykład uczynić sobotę dniem ze słodyczami. Bo dlaczego nie. Kolejną rubryczką są zadania do wykonania. Tu wrzucam rzeczy, które po prostu muszę zrobić i mieć spokój. Można ustawić sobie na nie termin, co dodatkowo zwiększa motywację do ich wykonania. No i na końcu - nagrody! Za monety, które dostaniemy za wykonywanie zadań z poprzednich rubryk możemy tu kupić ekwipunek, który pomaga przetrwać (na przykład sprawia, że za niewykonanie "codziennika" tracimy mniej punktów życia) ale także ustalone przez nas samych nagrody.

Strona graficzna HabitRPG nie powala, ale też nie przeszkadza. Pikselowy avatar ma nawet swój urok, przypomina mi stare czasy i gry typu Mario czy Duck Hunt. Strona jest za to prosta i przejrzysta, a to się ceni.

Jak każdy system motywacyjny, HabitRPG zapewne nie sprawdzi się u każdego. Wydaje mi się jednak, że warto spróbować, szczególnie że założenie konta jest darmowe i nie niesie ze sobą żadnych konsekwencji. Trzeba tylko pamiętać, że choć oszukiwanie w tej grze jest najprostszą rzeczą na świecie (no bo czy ktoś naprawdę sprawdzi, czy poszedłeś na siłownię?) to nie warto tego robić i jakiś poziom samokontroli wciąż trzeba zachować. Gra nie zrobi za nas wszystkiego.
* Po angielsku jest to gamification, a w polskim, wedle moich poszukiwań, funkcjonują trzy nazwy: grywalizacja, gamifikacja i gryfikacja. Wybrałam tę ostatnią, bo wydaje mi się że najlepiej oddaje ideę jednocześnie nie będąc bezczelnym spolszczeniem słowa składowego, które istnieje w naszym języku, bo tego nie lubię.
piątek, 4 października 2013

Joanna je jedzenie - wrzesień '13


wszystko improwizowane poza bułkami

Mało jedzenia do pokazania - zachwycona fasolką po bretońsku robiłam ją kilka razy a inne moje twory nie warte były zdjęć. Najwyższy czas to zmienić!

niedziela, 22 września 2013

Joanna robi internety: papier do pakowania


Jest wiele rzeczy, które znalazłam w internecie i wrzuciłam na Pinteresta czy do Pocketa tylko po to, by o nich na długi czas zapomnieć. Niezliczoną liczbę projektów typu "zrób to sam" miałam zamiar zrealizować, ale jakoś po prostu nigdy się nie złożyło. Potrzeba stała się jednak matką kreatywności. Wybierałam się na urodziny koleżanki i szukając prezentu doszłam do wniosku, że ozdobne torebki są niesamowicie drogie, oczywiście postawione w odpowiednim towarzystwie. Jeśli idę na urodziny do znajomej to zazwyczaj kupuję jakiś drobiazg, wiadomo że nikt z nas na razie nie opływa raczej w miliony, liczy się bardziej pamięć i gest. A nagle cena opakowania stanowi jedną czwartą ceny prezentu i Joanna stoi w sklepie i zastanawia się - czy warto? I wtedy przypomniałam sobie o czymś co wisi mi na Pintereście i w głowie już od dość dawna. A po powrocie do domu przeszłam do realizacji.
Niestety jedyny szary papier jaki miałam był poskładany i efekt nie był może tak schludny i piękny jaki być powinien, ale i tak byłam z niego całkiem zadowolona. Całość już po pakowaniu prezentowała się wcale nieźle.


Chyba więc warto z tymi internetowymi inspiracjami robić coś więcej niż tylko zapisywać i zapominać.

A jako specjalny niedzielny prezent dodaję moje osobiste specjalne niedzielne opakowanie, stworzone na potrzeby gotowania obiadu i sprzątania szafek kuchennych.


Kto rozpoznaje inspirację makijażową ten wie już, co towarzyszyło mi w ten weekend.
Niniejszym polecam, i pozdrawiam!

czwartek, 19 września 2013

Codziennik na ogarnięcie życia



Chciałabym wierzyć, że wszelkie internetowe mody, trendy i tendencje mało mnie dotyczą, ponieważ kroczę własną ścieżką pod prąd, czy coś, ale w tej kwestii nawet siebie nie potrafię oszukać. Czytam bardzo dużo blogów i większość moich wielce odkrywczych myśli jest inspirowana właśnie przez nie. Wmawiam sobie jednak, że to właśnie inspiracja a nie mniej lub bardziej udolne naśladownictwo i dalej robię swoje. Czy też nie swoje?

W każdym razie, dzisiaj będzie o tym jak uległam modzie na tworzenie własnych spersonalizowanych organizerów. Widziałam takie u Aliny i na Thyme is honey, zapragnęłam więc czegoś podobnego. Potem jednak zorientowałam się, że u mnie lista rzeczy do zrobienia zazwyczaj pozostanie pusta, zakupy spisuję na małych karteczkach i wkładam w kieszeń, nie muszę za bardzo planować spotkań, bo nie ma ich za wiele... ogólnie wyszło na to, że jestem nudna i nie mam co organizować. Ale nie załamałam się.

Stwierdziłam się, że choć nie sprawdziłby się u mnie organizer ogarniający przyszłość, to przyda mi się coś, co w jakiś sposób zapewnia mi wgląd w przeszłość. Nie od dziś wiadomo na przykład, że zapisywanie tego co się zjadło jest dobrym sposobem na kontrolowanie jadłospisu, a jednocześnie narzędziem, które może służyć na przykład do wykrywania przyczyn migreny. Była to więc pierwsza rzecz, którą postanowiłam dodać do mojego codziennika. Wrzuciłam miejsce na zapisywanie samopoczucia, tego czy i ile ćwiczyłam (wciąż się staram, z lepszymi lub gorszymi skutkami), a kolejnym istotnym elementem została rubryka o włosach i różnych dziwnych rzeczach, które jako (chyba) włosomaniaczka z nimi wyczyniam. Do tego kategoria "inne", w którą wpisuję suplementy, leki czy dodatkowe informacje jak np. długość włosów.



Z mojego codziennika korzystam od niecałego miesiąca, wciąż jest on jednak na luźnych kartkach, które drukuję na bieżąco, jako że nadal go modyfikuję i dopasowuję. Dzisiaj powstała wersja numer cztery, w której dostosowałam pod siebie podział na posiłki. Jeśli się sprawdzi - pokseruję sobie więcej kopii i skombinuję jakiś sposób oprawienia tego albo chociaż zebrania do kupy.

Mam nadzieję, że ta moja codzienna chwila sam na sam z kartkami i kolorowymi cienkopisami pomoże mi w kwestiach takich jak określenie, czy jem za dużo, odnalezienie idealnego sposobu na suszenie moich kapryśnych włosów, czy też odkrycie najefektywniejszych ćwiczeń, które sprawią, że będę czuła się jak młody bóg. Czy raczej bogini.



Na chwilę obecną strona mojego codziennika prezentuje się tak.


Artystyczne dodatki w postaci koślawej babeczki i tak samo koślawych ornamentów dodałam pod wpływem chwilowego natchnienia, i nie mam serca się ich pozbyć. W końcu to moje strony, i tak samo jak ja są nieidealne, czasami krzywe, a czasami nie umiem ich wydrukować.

Dam znać, jeśli rzeczywiście odmienią moje życie.

piątek, 13 września 2013

13 magicznych polepszaczy życia


Życie jest ciężkie.
Chyba każdy miał przynajmniej raz taki moment, w którym powiedział lub pomyślał powyższe zdanie. Życie jest ciężkie, pełne niespodziewanych zwrotów akcji i zazwyczaj niesprawiedliwe. Ale jednak jakoś sobie trzeba z nim radzić, a ja postanowiłam napisać o 13 rzeczach, które pomagają mi właśnie w tym radzeniu.

1.Kawa. Jak przez mgłę pamiętam odległe czasy, kiedy twierdziłam, ze kawa jest gorzka, niedobra, i w ogóle kwaśna i wykręca mordę bardziej niż wódka. Potem nadeszła pierwsza sesja na studiach. Dziś sama jestem kawoholikiem, i każdego dnia pierwsze kroki kieruję w stronę ekspresu. A jaka kawa? Tylko jedna. Marita z Biedronki.
2.Muzyka. Oczywista oczywistość. Nic tak dobrze nie robi jak porządna ścieżka dźwiękowa wyznaczająca rytm kroku, odcinająca od narzekających ludzi czy też stanowiąca podkład muzyczny do najlepszego układu tanecznego.
3.Bill Murray. Jedną z najlepszych decyzji, jakie podjęłam w swoim życiu było ustawienie sobie tego tła ekranu blokady na komórce.
4.Plan. Zaplanowanie czegoś przyjemnego, choćby to miało być tylko zjedzenie czegoś smacznego, sprawia że jakoś łatwiej dotrwać do wieczora.
5.Poranna prasówka. Zawsze przychodzę do pracy trochę wcześniej, żeby spokojnie usiąść i przejrzeć blogi i strony z moich RSSów. Nie jest to może gazeta codzienna przerzucana na słonecznym tarasie i popijana latte macchiato, ale tak czy siak zapewnia mi poranny bufor między snem a szarą rzeczywistością pracy.
6.Pocket. Kiedy wpisy z RSSów się kończą (zazwyczaj około drugiego śniadania) z pomocą przychodzi mi całkiem spory zasób rzeczy, które wrzuciłam sobie do mojej wirtualnej kieszeni. Na tym etapie mam tam szeroki wachlarz rozrywki, od artykułów, przez przepisy, po strony z łamigłówkami.
7.Youtube. Po cóż słowa.

8.Makijaż. Magiczna różdżka, która przenosi mnie od ze stanu, kiedy mam ochotę chować głowę w papierową torbę do znacznie piękniejszego miejsca, gdzie świat pada mi do stóp.
9.Ładni ludzie. Aktorzy, piosenkarki, nieznajomi z autobusu. Któż nie lubi patrzeć na ładne rzeczy. Ludzi, przepraszam, ludzi.
10.Książki. Niezawodny sposób na każdą przedłużającą się kolejkę. W sytuacjach takich jak ta
książka jest niezastąpiona. A że nie zawsze noszę jakąś knigę w torebce, to warto na telefonie zainstalować sobie aplikację Kindle i wrzucić tam jedną czy dwie pozycje. Na niespodziewane sytuacje będzie jak znalazł.
11.Jakdojadę. Magiczne miesjce w sieci, które sprawia, że nie muszę już sama dodawać i odejmować minut by sprawdzić, czy zdążę na czas. Nawet w nieznanym mieście poprowadzi jak po sznurku, i jeszcze powie ile zapłacić za bilety.
12.Uleganie pokusom. Może nie zawsze, ale czasami spełnienie jednej głupiej zachcianki potrafi urosnąć do rangi zdania egzaminu magisterskiego. Pamiętam, jak kiedyś siedziałam w pracy i nagle nabrałam wielkiej ochoty na ptysia. Zaraziłam tą ochotą koleżankę z biurka obok, a po około godzinie wzdychania wysłałyśmy do sklepu kolegę, który kupił nam ptysie. Smakowały jak szczęście. Naprawdę.
13.Ludzie. No, czasami im się udaje.

A wy, jakie macie polepszacze życia?

wtorek, 10 września 2013

I tydzień to za dużo...


...najwyraźniej.

Jak widać, projekt "tygodniowy" został zepchnięty na boczny tor, a sprawcą tego niezbyt pożądanego posunięcia jest proza życia. A także wyczekany wyjazd i urlop, które to, jak powszechnie wiadomo, nie sprzyjają trzymaniu jakiejkolwiek dyscypliny. Teraz jednak w końcu ostatecznie wróciłam do miasta i osiadłam w nim na dobre, czego ostatecznym znakiem było dzisiejsze odgruzowanie mieszkania, do którego zabrałam się dzięki mojemu nowemu narzędziu motywacyjnemu o którym na pewno napiszę za jakiś czas, (choć pewnie krąży po blogosferze już od dawna). Niestety jestem jedną z tych paskudnych kreatur, które bez bata nad głową za dużo nie zrobią, a jak już w końcu się zabiorą to plują sobie w brodę, że zrobiły to tak późno, bo przecież nagle zrobiło się lepiej.

Tak więc usilnie szukam tychże batów i obiecuję dzielić się rezultatami poszukiwań. Tymczasem usilnie myślę nad nowym tygodniowym wyzwaniem, w którym uda mi się wytrwać. Pomoc mile widziana, przyjmuję wszelkie wyzwania! Oczywiście w granicach rozsądku, chociaż jeśli wymyślicie coś poza tymi granicami to zapewne wyjdzie z tego całkiem ciekawy eksperyment.

Tymczasem zostawiam was z pewnego rodzaju zapowiedziami tego, co się w najbliższym czasie tutaj pojawi. Mam nadzieję, że kogoś zainteresuje i zainspiruje do powrotu w moje skromne progi.



wtorek, 3 września 2013

Koszyk wiklinowy - bohater w moim domu


Jako nieuleczalna zbieraczka wszystkiego (przy każdej przeprowadzce zadziwiam taksówkarza ilością moich rzeczy) każdego dnia mojego życia staję przed problemem - gdzie to zmieścić? Szafy, szuflady, półki to jedna sprawa, ale co zrobić z tymi wszystkimi drobiazgami, które jakoś ciężko poukładać na półkach, które walają się po szufladach i giną w natłoku innych drobiazgów? W poszukiwaniu systemu przechowywania (język rodem z katalogu IKEI) ważne były dla mnie trzy rzeczy:

1) Łatwość dostępu. Lubię mieć wszystko na wierzchu, najlepiej tak bym nie musiała odkręcać żadnych pokrywek, podważać wieczek, ani nawet otwierać szuflad by dostać się do czegoś, czego używam prawie codziennie.
2) Uniwersalność. Na nic zda mi się pojemnik z mikroprzegródkami, kiedy chcę włożyć do niego parę małych rzeczy i jedną większą, bo akurat w takim zestawie ich używam.
3) Estetyczność. Wiadomo, że chciałabym, żeby cały ten mój bałagan przy okazji sprawiał chociaż wrażenie chaosu okiełznanego ładnymi ramkami.

Ameryki tutaj nie odkrywam, ale po niezbyt długich poszukiwaniach znalazłam pojemniki, które spełniają wszystkie powyższe warunki.
Koszyki wiklinowe.

Swoją kolekcję zaczęłam podkradzionymi mamie koszykami, które oryginalnie miały być osłonkami na doniczki. Ja wrzuciłam do jednego długopisy a do drugiego większą biżuterię, i w ten sposób rozpoczęłam misję porządkowania chaosu z pomocą wikliny. Dzisiaj koszyków jest więcej, a jedyne miejsce w moim mieszkaniu, gdzie jeszcze ich nie ma, to kuchnia. Ale to na pewno tylko kwestia czasu.




Koszyk po prawej jest moim zdecydowanym ulubieńcem, ma cztery przegródki i rączkę, której mało używam, ale bardzo mi się podoba. Jak widać mieszkają w nim różne kosmetyki, głównie tusze, kredki i kremy w podłużnych tubkach. Po lewej koszyk wyściełany materiałem - dobry na rzeczy, które mogą się zaczepiać o wystające źdźbła wikliny, a przy okazji daje możliwość zaczepienia czegoś o materiał - u mnie widać spinki do włosów.




Na kolczyki miałam zamiar kupić sobie stojak, ale nigdy się do tego ostatecznie nie zebrałam, więc opracowałam swój własny system korzystając z tego, co miałam pod ręką. Nie jest on doskonały, ale jak na razie się sprawdza, a jeśli ktoś ma mniej kolczyków niż ja (bardzo możliwe) to mógłby wieszać je po jednej parze, co zapobiegłoby ich mieszaniu się. W samym koszyku wrzucone są większe rzeczy na szyję - takie, które się raczej nie plączą. Wisiorki na cienkich łańcuszkach trzeba jednak powiesić, tutaj koszyk nie pomoże.




Ten mieszka na pralce i bardzo mi pomaga w mojej małej, nie obfitującej w półki, łazience.



W identycznym do tego koszyku trzymam również rzeczy do makijażu typu "płaskie" - pudry, palety cieni, róże.

Koszyki ze zdjęć pochodzą z różnych miejsc, moim ulubionym jest jednak TK Maxx. W tym sklepie ciężko jest mi znaleźć dla siebie ubrania, bo jest ich za dużo i przeważająca większość jest nie w moim stylu, ale kocham ich dział z wyposażeniem domu - wszelkie blachy, kubki, foremki, patelnie - no i koszyki. Jest ich dużo, są w najróżniejszych rozmiarach, a przy okazji można też złapać piękne zamykane pudełka.

Lubię też Pepco, taki dziwny sklep po którym nie wiadomo do końca czego się spodziewać bo zazwyczaj z frontu straszą tam ubranka dla dzieci, ale można znaleźć w nim dużo fajnych (i tanich!) rzeczy do domu.

Koszyki trafiają się też w różnych supermarketach.

Dla mnie są niezastąpione, i jeśli nagle namnoży mi się rzeczy na pewno pierwsze kroki skieruję do wyżej wymienionych miejsc i poszukam kolejnego idealnego koszyka.