poniedziałek, 2 grudnia 2013

Miesiąc sponsorowany


Jako że bardzo lubię tego typu wpisy na innych blogach, to stwierdziłam, ze czemu by nie napisać czegoś takiego u siebie. Tak więc od listopada będę dzielić się z wami rzeczami, które towarzyszyły mi w ubiegłym miesiącu - jak to się kiedyś mówiło, "sponsorowały" mój miesiąc.

Bez zbędnego przedłużania więc - co sponsorowało mój listopad?

Muzycznie totalnie zauroczyła mnie nowa płyta Krzyśka Zalewskiego - "Zelig". Po wielu latach oczekiwania i zadowalania się jego chórkami na koncertach Brodki doczekałam się pełnego albumu i muszę przyznać, że efekt przeszedł moje oczekiwania. Rewelacyjna płyta, i rewelacyjny głos Krzyśka. Jest dostępna na Deezerze, no i w sklepach.


Przechodząc do kosmetyków, to w listopadzie w końcu zdecydowałam się na zakup podkładów mineralnych, na które czaiłam się już od dawna. Muszę przyznać, że bardzo je polubiłam mimo, że nie jestem pewna czy dobrałam do końca dobre kolory, ale tu kolejny plus - zawsze można zamówić więcej próbek. Ja zdecydowałam się na Annabelle Minerals i póki co przy nich pozostanę. Idealnie wyrównują moją zdecydowanie nieidealną skórę, a z nakładaniem nie mam żadnych problemów, a to był dla mnie przy podkładach zawsze spory problem.

Na włosach za to królowała odżywka Isany z bawełną, która pięknie wygładza moje dosyć niesforne fale. Jestem laikiem jeśli chodzi o skład więc nie będę go tu analizować, napiszę tylko, że daje ona podobny efekt do Nivei Long Repair. Efekt natychmiastowy, bez potrzeby siedzenia przez godzinę w ręczniku.

Wracając do kultury, listopad zaczęłam mocnym akcentem, a mianowicie informacją, która spadła na mnie jak grom z jasnego nieba - Sapek napisał nową książkę. Zamówiłam "Sezon burz" w przedsprzedaży, dorwałam zaraz po długim weekendzie i dość szybko przeczytałam. I choć wiadomo, nie przebije mojej ukochanej wiedźmińskiej sagi, która jest chyba moją najulubieńszą lekturą wszechczasów, to nie było tak źle, jak mówili niektórzy. Na początku trochę się dłużyła, ale najwidoczniej alkohol nie wypłukuje talentu, bo Sapka czyta się wciąż dobrze. Miło było na chwilę powrócić do tego świata, w którym spędziłam wiele cudownych godzin.

Na listopad przypadła też premiera związana z moją nowszą miłością książkową - "Igrzyskami śmierci". Ekranizacji drugiego tomu nie mogłam przegapić. Pierwszy film widziałam w kinie dwa razy tego samego dnia. Czułam się jak szalona fanka, ale nie żałowałam niczego. Tym razem ograniczyłam się do jednego seansu, i również nie żałowałam. Film jest bardzo dobrze zrobiony, oddaje klimat książek, który swego czasu wciągnął mnie tak, że potrafiłam czytać sześć godzin bez przerwy. No i ma Jennifer Lawrence, co do której żywię uczucia podobne bardzo do tych opisanych przez Karolinę z Mamy sposób.

Przyznać muszę, że listopad był dla mnie dość bogaty w nowości. Teraz można tylko mieć nadzieję, że kolejne miesiące będą jeszcze ciekawsze.

czwartek, 21 listopada 2013

Jak przestałam nienawidzić biegania


Nienawidzę biegać.
Bolą mnie od tego kolana.
Bieganie nie jest dla mnie.
Nie dam rady.
Jestem za słaba na bieganie.

Te i inne tego typu kwestie można było regularnie usłyszeć z moich ust jeszcze całkiem niedawno. Sięgałam po nie przy okazji każdej rozmowy na temat sportu, zdrowego trybu życia, i tego, że bieganie jest najłatwiejszą, najtańszą i ogólnie najlepszą formą aktywności. Co się zmieniło?

Nie, nie napiszę że pokochałam bieganie. Do tego mam jeszcze długą, i zapewne wyboistą, drogę. Ale mogę napisać, że biegam. I choć moje bieganie jest póki co ledwie pierwszym etapem i do maratonu mi daleko, to sam fakt jego istnienia uznaję za spory sukces. A co się do tego sukcesu przyczyniło?

1.Plan treningowy. Największym chyba błędem, który popełniałam za każdym razem kiedy próbowałam zacząć biegać w przeszłości, było startowanie z nieodpowiedniego poziomu. Miałam w głowie zakodowane, że trening przecież musi trwać co najmniej pół godziny bo inaczej to wstyd i hańba na mnie i całą rodzinę. Katowałam się więc przez te 30-40 minut próbując biec jak najwięcej (oczywiście nie był to bieg ciągły tylko marszobiegi) a następnie długo i dokładnie umierałam. I rezygnowałam. Bo... (spójrz na początek tekstu). Tym razem to konkretny plan treningowy sprawił, że postanowiłam spróbować raz jeszcze. Plan ten pokazała u siebie Kinga z Bilib World.

I choć pierwsze trzy tygodnie wydają się być śmieszne, proste, bez znaczenia, to chyba właśnie one sprawiły, że dałam radę. Bez problemu wykonywałam zaplanowany trening, nie próbowałam przeskakiwać samej siebie i trzymałam się wytyczonych zasad. Uwierzyłam, że jestem w stanie trwać przy tym planie, nie wypluć sobie płuc i nie zemdleć pod prysznicem. Aktualnie jestem w trakcie tygodnia szóstego, i choć wiem że to wciąż początek to wierzę, że uda mi się wytrwać. Zaznaczę tu jednak, że jeśli chodzi o kondycję byłam, i wciąż zresztą jestem, totalnym lamusem. Nie dałam rady skończyć ćwiczeń z Chodakowską, mam zadyszkę po wejściu na piąte piętro, a po pół godziny na orbitreku byłam zlana potem. Najważniejszym etapem było zaakceptowanie tego i dobranie planu treningowego odpowiedniego do możliwości. Banał, a ile mi to zajęło.

2.Motywacja. Znalezienie odpowiedniej motywacji nie jest wcale takie łatwe. Do tej pory zawsze biegałam po to, żeby schudnąć. Taka motywacja, choć może wydawać się całkiem dobra, ma w sobie taką pułapkę, że na to schudnięcie, na ten cel, składa się wiele innych czynników. Nawet trzymając się biegania twardo może okazać się, że nie jest się ani trochę bliżej takiego celu, a wtedy łatwo się poddać. Dlatego tym razem zmieniłam zupełnie oczekiwania i cel. Teraz moją motywacją jest li i jedynie wytrwanie w bieganiu i poprawienie mojej ogólnej kondycji fizycznej. I to załatwia mi sam fakt, że przechodzę do następnego etapu w planie treningowym, w każdym tygodniu jestem o krok dalej, więc w jakiś sposób osiągam to, co chciałam i motywacja się trzyma. Celem, który sobie ustanowiłam nie jest już zgubienie iluś tam kilogramów, ale przebiegnięcie określonego dystansu łącznego, do czego wystarczy mi to, że wytoczę się trzy razy w tygodniu i pomacham tymi nogami. Wiem, że jestem w stanie go osiągnąć, i jest on czysto biegowy. I to, znowu, wydawać by się mogło nieważne. A u mnie zmieniło wiele.

Zapewne tak jak we wszystkim, każdy musi tu znaleźć to, co jemu najbardziej pasuje, ale wydaje mi się, że nad tymi dwoma elementami, czyli planem treningowym i motywacją, warto zastanowić się trochę dłużej i być pewnym, że dobrze się je wybrało. Gdybym ja wpadła na to wszystko wcześniej, być może biegłabym w tegorocznym Poznań maratonie... No dobra, nie przesadzajmy. Ale przecież... wszystko jeszcze przede mną.




niedziela, 17 listopada 2013

Nie wyrastaj z radości


Dzieci to potrafią cieszyć się życiem. Prawda? Śmieją się, skaczą, biegają, ni przejmują się niczym poza tym, żeby zdążyć do domu na obiad. A i tym nie zawsze. I co się potem z nimi dzieje?

Przychodzi dojrzewanie, szkoła, szaleństwo hormonów, nagle priorytety się zmieniają. Ważne jest to, ile ma się koleżanek i jakie buty się nosi. Mnożą się rzeczy, na które trzeba zwracać uwagę, a maleje liczba rzeczy, które robimy tylko dlatego, że sprawia nam to radość.

I choć nie da się wrócić do beztroskich czasów grania na podwórku w "czarne piwko" i wychodzenia "na buty" na wioskę, to można spróbować zachować fragmenty tej czystej dziecięcej, trochę głupkowatej radości. Przed dorastaniem nie da się obronić choćby się człowiek zapierał rękami i nogami, ale są pewne rzeczy z których wyrastać po prostu nie warto. A jakie? A na przykład...

1.Puszczanie baniek. Takie proste, a  jednak zwykłe mydlane bańki niezmiennie wzbudzają we mnie jakąś niewyjaśnioną radość. Lubię usiąść na murku czy ławce, wyciągnąć z torby buteleczkę, którą teraz jakoś tak zawsze mam przy sobie i jednym dmuchnięciem stworzyć wokół siebie chmurę tęczowych baniek. A wiecie co jest w tym najfajniejsze? Prawie każdy przechodzący obok człowiek uśmiecha się na twój widok. A biorąc pod uwagę naturalne ponuractwo szarego przechodnia, taki uśmiech rozjaśnia całą ulicę.

2.Taniec i śpiew. I nie mówię tu o tańcu towarzyskim czy śpiewaniu na scenie. Śpiewaj, kiedy podoba ci się piosenka, która właśnie leci w supermarkecie. Tańcz w kuchni. Tańcz na imprezie, mimo że strasznie ci to nie wychodzi. Nie przejmuj się, jak wyglądasz, czy udaje ci się trafiać w rytm i czy przypadkiem ci ludzie pod ścianą nie śmieją się z ciebie po kryjomu. Jest bardzo mała szansa, że naprawdę to robią, a jeśli jednak rzeczywiście tak jest to zastanów się, które z was rzeczywiście wybrało lepszy sposób na dobrą zabawę.

3.Wylizywanie miski po cieście. Co z tego, że to podobno niezdrowe, skoro ciasto najsmaczniejsze jest właśnie w takiej postaci. No nie powiecie mi, że jest inaczej.

4.Słuchanie tego, na co się ma ochotę. A co najważniejsze - nie odczuwanie potrzeby, by się z tego tłumaczyć. "Wiem, że ta muzyka jest słaba, ale dobrze mi się kojarzy." "Wkręciło mi się, bardzo chcę przestać słuchać, ale nie mogę." Po co? Jeśli masz ochotę słuchać One Direction, to słuchaj. Jeśli następnego dnia masz nastój na death metal nikomu raczej nie będzie to przeszkadzać (no, chyba że puścisz go bardzo głośno i mieszkasz w bloku). Kiedy byłam mała, nie zastanawiałam się czy Britney jest dość ambitna muzycznie i czy ktoś przypadkiem nie będzie się ze mnie śmiać, że jej słucham. Nie mówiąc już o Smerfnych Hitach.

Zapewne każdy ma wiele innych rzeczy, które mógłby dopisać do tej listy. Balony z helem, robienie orłów na śniegu, chodzenie po mieście w rogach renifera na głowie czy czapka w kształcie misia. Dlatego postuluję, byśmy wszyscy pozbyli się z głowy tego chochlika, który podpowiada, że "w tym wieku nie wypada". To ty sam decydujesz, co ci wypada a co nie. A ja tylko powiem, że najlepiej dla nas wypada to, co wywołuje uśmiech. Jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało.

niedziela, 10 listopada 2013

Tło idealne - Noisli


Nigdy nie potrafiłam czytać przy muzyce.
Rozpraszała mnie, mimowolnie wyłapywałam słowa piosenek zamiast tych czytanych i gubiłam się w zdaniach. No, czasami włączałam sobie utwory instrumentalne, jeśli akurat miałam jakieś odpowiadające nastrojem i mnie, i książce. Co mnie jednak zdziwiło, to moje ostatnie odkrycie, że nie bardzo potrafię również czytać w kompletnej ciszy. Sama nie wiem co jest tego przyczyną, ale jeśli siedzę w ciszy to czuję nieodpartą ochotę żeby po dość krótkim czasie wstać, ruszyć się, coś zrobić, przerwać jakoś tę ciszę właśnie.

I jak to rozwiązać?
Od niedawna próbowałam włączać telewizor i ściszać go tak, by stanowił tylko ledwo słyszalny szum. I muszę przyznać, że działało to całkiem dobrze. Potem jednak spadł mi z nieba Paweł Opydo z bloga Zombie Samurai, który na facebooku udostępnił link do Noisli.

Co to jest Noisli?
Tak najprościej, to generator, a raczej platforma z bazą dźwięków idealnych jako tło.

Jak działa?
Na bardzo prostej stronie znajdziemy ikonki symbolizujące różne dźwięki. W większości są to odgłosy natury takie jak dźwięk deszczu czy płynącej wody, ale znajdziemy tam również odgłosy kawiarni a także różne rodzaje szumów. Po kliknięciu można ustalić głośność danego dźwięku i voila! mamy już idealne tło do wszelkich czynności, dla których muzyka czy telewizja nie są odpowiednie. Dodatkowo tło strony płynnie zmienia kolory, co podobno relaksuje i odpręża. Co jeszcze lepsze, można tworzyć sobie własne kompozycje i włączać kilka dźwięków jednocześnie. W ten sposób możemy sobie stworzyć burzę w letnią noc, czy ognisko nad brzegiem morza.

Jak korzystać?
Z założenia chyba jest to muzyka relaksacyjna. I oczywiście można po prostu usiąść przed komputerem i odprężyć się słuchając ptasich treli, ale można też korzystać z dobrodziejstw Noisli na inne sposoby. Ja, jak już wspomniałam, włączam je sobie do czytania - najczęściej korzystam wtedy z odgłosów kawiarni. Podobno te właśnie odgłosy wzmagają kreatywność, więc pewnie idealne będą do pisania (bloga, lub powieści, czemu nie), rysowania, czy jakiegokolwiek tworzenia. Może sprawdzić się w pracy, kiedy potrzebujemy się skupić i odciąć na przykład od rozmów czy grającego radia. Jednym z moich ulubionych zastosowań jest też używanie go jako tła do muzyki. Melancholijna, spokojna muzyka i odgłosy deszczu idealnie się komponują i tworzą atmosferę w sam raz na jesienny wieczór. Myślę, że będzie też dobre przy nauce - teraz żałuję że trafiłam na coś takiego kiedy studenckie czasy mam już za sobą.

Jestem pewna, że zastosowań jest jeszcze wiele, a każdy znajdzie to idealne dla siebie. Ja na przykład piszę właśnie tę notkę słuchając odgłosów lasu i prawie, prawie czuję się jakbym była w moim domu na wsi i odprężała się pod jakąś wysoką sosną. I całkiem to fajne.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Dobre, bo polskie - filmy, część 1.


Polskie filmy ostatnio częściej dostają po uszach niż osiągają spektakularne sukcesy. Ja sama niestety zauważam, że oglądam je coraz rzadziej, bo zazwyczaj okazuje się, że mogę je bezpiecznie zaszufladkować do jednej z dwóch kategorii, z których żadna nie do końca do mnie przemawia. Pierwsza to proste, a czasem wręcz prostackie, komedie bazujące na najprymitywniejszych uciechach i wytartych szablonach, druga natomiast to wzniosłe i zazwyczaj do bólu poważne obrazy traktujące zazwyczaj o bólu, cierpieniu, patriotyzmie i Żydach.

Dlatego też czasami mam ochotę powtórzyć za bohaterem innego polskiego filmu i powiedzieć, że "...w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic." I niestety czasami naprawdę mam ochotę wyjść z kina. Nie wychodzę, bo jestem jedną z tych osób, które zostają nawet na najboleśniejszych filmach (wysiedziałam zarówno na Ultimatum Bourne'a jak i na Królewnie Śnieżce i Łowcy, a w domu zdarzało mi się kończyć i gorsze gnioty). Dlatego, by przekonać samą siebie a także może kogoś jeszcze, że jednak nie jest tak źle z polskim kinem, zaczynam serię postów pod hasłem "Dobre, bo polskie", a na pierwszy ogień biorę właśnie filmy. W dzisiejszym odcinku - te stare.

Zaznaczam tutaj, że celowo pomijam sztandarowe klasyki polskiego kina, Misie, Rejsy, Rozmowy kontrolowane i Seksmisje, które TVP katuje na okrągło i wszyscy je już znają. Bo znają, prawda?

1.Hydrozagadka (1970, reż. A. Kondratiuk)
Ten film absolutnie musiał znaleźć się na pierwszym miejscu, i jeśli jest jeszcze ktoś, kto go nie widział, to powinien natychmiast zebrać ekipę dobrze zakręconych ludzi i nadrobić zaległości. Mistrzostwo absurdu, oraz film o superbohaterze w wydaniu polskim - i jak dla mnie lepszym od Iron Manów i Batmanów. Ale co tu porównywać, skoro to tak naprawdę zupełnie inna kategoria... Tu nie znajdziemy spektakularnych wybuchów, pokazów pirotechnicznych, choć pościg czy dwa już są. Film z każdą nową sceną zaskakuje, każdy dialog jest perełką a aktorzy brawurowo odgrywają postaci, z których każda jest zdecydowanie wyjątkowa. Ale tego się po prostu nie da opisać. To trzeba zobaczyć. Zdejm kapelusz!

2.Lekarstwo na miłość (1966, reż. J. Batory)
Ekranizacja debiutanckiej powieści Joanny Chmielewskiej, przy której powstawaniu podobno autorka regularnie spierała się z reżyserem. Cieszę się, że jednak ostatecznie udało im się doprowadzić ten film do końca, ponieważ jest to komedia, na której naprawdę śmiałam się w głos. A to wcale nie jest takie oczywiste. Mamy tutaj zagadkę kryminalną, sporą dawkę zdrowego absurdu, smaczki z przeszłości i cudowną Kalinę Jędrusik mówiącą sobie "A właśnie, że będę niemoralna!". Nie wiem czy to zasługa prozy pani Chmielewskiej czy reżyserii, ważne jest, że efekt końcowy jest przesmaczny, jak i przeuroczy. Lekarstwo nie tylko na miłość, ale również i na smutki.

3.Dziewczyny do wzięcia (1972, reż. J. Kondratiuk)
Absurd wydaje się być wspólnym mianownikiem wymienianych tu filmów, pojawia się i w Dziewczynach, i przez jakiś czas można myśleć, że oglądamy czystą komedię. Nie można się nie śmiać przy kultowej scenie z kremem sułtańskim, czy monologach dziewczyn przed lustrem. Co jednak odróżnia ten film od dwóch poprzednich to to, że potem ten absurd obraca się, zmienia kolor, a film staje się bardzo słodko-gorzki. Śmiech jakby cichnie, jego miejsce zajmuje refleksja, zwieńczona pięknym utworem Czesława Niemena. To taki film, z którego nie da się wyjść i zapomnieć - zostaje w głowie i zmusza do zastanowienia się.

4.Jadzia (1936, reż. M. Krawicz)
To już film prawdziwie oldskulowy, w czym też pewnie kryje się część jego uroku. Poza walorami samego filmu podziwiać tu można cudowne stroje i rozmyślać nad tym, jak bardzo świat się zmienił od lat trzydziestych, które przecież nie były aż tak dawno. I choć pewnie trzeba mieć słabość do staroci by go obejrzeć, bo mocno trąci myszką, to myślę, że warto, bo jest wyborną komedią, pełną świetnych dialogów i subtelnych żarcików.

Na dzisiaj to tyle, ale wkrótce nastąpi dalszy ciąg programu, a filmy będą coraz nowsze. Mam nadzieję, że może uda mi się udowodnić, że polskie kino nie jest takie złe, jakim je malują...