środa, 23 października 2013

Dlaczego nie warto porównywać się z innymi


Banały, banały.

Ale wciąż wydaje mi się, że zbyt często wartościujemy swoje osiągnięcia w oparciu o innych, czy to znajomych czy nie. Potwierdzenia nie szukamy w sobie, wyzwaniem nie jest pokonanie siebie, inspiracją nie jest przekraczanie swoich własnych granic. Wszystko mamy cudze.

I choć patrzenie na osiągnięcia i wyzwania innych może nas zainspirować i zmotywować do działania to niestety, może mieć to tak samo zgubny jak zbawienny wpływ. Dlaczego, pyta się pewnie nikt, bo cóż tu wyjaśniać, wyjaśnię jednak mimo to - bo każdy jest inny.

Kiedy szukamy potwierdzenia swoich możliwości, zapewnienia o sukcesie u kogoś innego można się niestety sromotnie rozczarować. Bo zdarzyć się może tak, że na nasze pełne dumy wyznanie, że w ten weekend przejechało się rowerem 90 km ktoś li i jedynie wzruszy ramionami kwitując to słowami "spoko, dajesz radę"  zamiast oczekiwanych fajerwerków i okrzyków zadziwienia. Czasami wręcz uznają twoje osiągnięcie za głupie, czy bezsensowne. I nie ma co takiej osoby potępiać. Prawda jest taka, że osoba, która sama nigdy nie spróbowała dorównać tego typu "wyczynowi" albo nawet i próbowała - ale nie była w twojej skórze, nie była z tobą na trasie, nie zmagała się z twoimi słabościami niezależnie czy są to bolące kolana, słabe ramiona czy przeciwny wiatr - nie jest w stanie ocenić tego, jak trudne było to dla ciebie i jak wiele należy ci się za to podziwu.

I nie chodzi tu tylko o sport. Ten rower i te 90 km można uznać za metaforę, i to (chyba) metaforę wszystkiego. Czy jest to dieta, czy zdanie egzaminu, czy też zrobienie na drutach szalika.

Dlatego w kwestii doceniania i przyznawania sobie złotych gwiazdek często jesteśmy, niestety, zdani na samych siebie. Sami musimy wyznaczyć swoje granice, ustanowić wyzwania, sami siebie pochwalić. Wiadomo, nie jest łatwo, bo to tak samo jak z potwierdzeniem własnej atrakcyjności - łatwiej przyjąć takie rzeczy z zewnątrz. Ale warto.

Pomądrzyła się Joanna, co przejechała w weekend 137 km na rowerze. I nie oczekuje już oklasków tłumów. Ukłon.

poniedziałek, 14 października 2013

Farba magnetyczna i tablicowa - opis starcia w dwóch aktach


Nie podążam zazwyczaj za różnymi trendami w tematach mieszkaniowo - wnętrzarskich, ale kiedy coś obiega internety tak szeroko, jak doniesienie o istnieniu czegoś tak fantastycznego jak farba tablicowa, dociera to nawet do mnie. Nie trzeba już chyba dodawać, że zapragnęłam chęcią nasmarowania sobie takiej tablicy na mojej własnej ścianie. Dlaczego po prostu nie kupiłam tablicy i nie powiesiłam jej na ścianie, zapytacie? Szczerze mówiąc nie wiem. Zapewne przez internet, który na temat zwykłych szkolnych tablic milczy jak zaklęty. Miałoby to jeszcze sens, gdybym pomalowała ową magiczną farbą całą ścianę, ale ja wyznaczyłam sobie prostokątny obszar i postanowiłam namalować swoją tablicę. Kierując się zasadą "kiedy jak nie teraz". I wiecie co? Zupełnie nie żałuję. A teraz przejdźmy do konkretów, które mogą okazać się choćby szczątkowo pomocne, a więc - jak się zabrać za malowanie tablicy?


Po krótkiej rundce po internetach dokonałam odkrycia, że istnieje również farba magnetyczna, a więc poszłam na całość, i kupiłam sobie od razu zestaw. Dwie puszki farby - jedna magnetyczna i jedna tablicowa - o pojemności 0.75l nabyłam na Allegro, a jako gratis dostałam kredę i magnesy. Nie jest to może tania impreza (choć zależy, co dla kogo znaczy "tania"), ale powiedzmy że to koszt, mniej więcej, dwóch bluzeczek. Albo jednej pary spodni.

Po narzędzia niezbędne do dalszej pracy wybrałam się do Castoramy, gdzie znaleźć można wszystko co trzeba, a mianowicie:
- folię malarską
- taśmę malarską
- 2 wałki (rozmiar zależy od powierzchni, którą chcemy malować, ja wzięłam najmniejszy jaki był, a dlaczego dwa wyjaśniam później)
- kuwetę (nie dla kota, a do wałka)
- mieszadło do farby - o którym ja zapomniałam, poświęciłam więc na to jeden ze starych noży. Ważne tylko by nie mieszać czymś, co może pozostawiać w farbie paprochy i śmieci, których nie chcemy raczej mieć na ścianie. Wyczytałam, że tego typu farby lepiej malować wałkami, wałki zresztą równiej pokrywają powierzchnię i nie zostawiają smug. Nie trzeba też być mistrzem malarstwa by je obsłużyć.


Jak widać ja poszalałam z zabezpieczaniem terenu naokoło - tak naprawdę nie trzeba się asekurować aż tak, ale jeśli można sobie na to pozwolić to, dla spokoju serca, czemu nie. Ważne żeby ogólny zarys naszej tablicy nakreślić przyklejając taśmę malarską jak najrówniej się da. Ja w pomiarach posługiwałam się sznurkiem - przyklejałam go, z odległości sprawdzałam czy jest równo i potem wzdłuż niego przyklejałam taśmę.

A potem nadszedł czas na malowanie.

By uzyskać efekt tablicy magnetycznej, po której można tez pisać, trzeba ścianę pomalować najpierw farbą magnetyczną a potem pokryć ją farbą tablicową. I tu zaczynają się schody. Bo choć samo malowanie jest szybkie i przyjemne, to czekanie aż farba wyschnie potrafi dłużyć się jak argentyńska telenowela. Do tego, niestety by uzyskać efekt jako takiej przyczepności magnesowej, trzeba położyć co najmniej pięć warstw farby magnetycznej. Tyle nałożyłam ja, i wiem, że byłoby lepiej gdybym dodała jeszcze jedną czy dwie, ale zajęłoby mi to chyba cały tydzień. Na pięciu warstwach trzymają się mocniejsze magnesy, i utrzymują ciężar kartki papieru. Nie więcej. Z ciekawostek mogę dodać też, że podczas malowania farbą magnetyczną na wszystkie strony pryskają opiłki, którym zawdzięczamy magiczny efekt, i zostawiają maleńkie czarne kropki na ubraniach, twarzy i ręce malującej. Ale zmywają się, a przecież nikt nie maluje w najlepszych ciuchach. Każda warstwa musi schnąć około 4 - 5 godzin, w puszce po malowaniu została mi około 1/5 farby a więc pewnie na jeszcze jedną warstwę by starczyło.

Farba tablicowa jest nieco wdzięczniejsza w obsłudze. Niczym nie pryska, schnie nieco szybciej (około 3 godziny), i wystarczą jej 2 - 3 warstwy. Zostało mi około pół puszki.

Z informacji istotnych ze strony praktycznej - ja dopiero w połowie malowania doczytałam, że wałka nie trzeba myć po każdym użyciu, wystarczy go jedynie szczelnie zawinąć w folię, żeby farba nie zaschła przez te parę godzin. Przy zmianie używanej farby system już się nie sprawdzi, ja więc polecam po prostu kupienie dwóch wałków. Domycie wałka po farbie magnetycznej jest wykonalne ale zajmuje trochę czasu (nie mówiąc o suszeniu), a wałek kosztuje dosłownie parę złotych.

Po malowaniu, które zajęło mi cały weekend, pozwoliłam tablicy wyschnąć przez noc a następnego dnia rozpoczęłam korzystanie. Niestety, nie mogłam ukryć w sobie lekkiej nutki zawodu, ponieważ z jakiegoś powodu powierzchnia tablicy wyszła mi bardzo nierówna, chropowata, a pisanie po niej nie było tak łatwe jak bym tego chciała. Wmawiałam sobie, że taki już jej urok, ale po około miesiącu nie wytrzymałam, i nadszedł czas na akt drugi mojego starcia.

Z góry ostrzegam - to, co następuje, to mój własny, pewnie mało profesjonalny, sposób radzenia sobie z chropowatą powierzchnią. Nie wiem, czy słuszny.

Po kolejnej wyprawie do Castoramy wróciłam z papierem ściernym, klockiem do tegoż papieru i nowym wałkiem. Po starciu napisów przejechałam całą tablicę papierem - najpierw nieco grubszym, a potem zupełnie drobnym. Uwaga: strasznie się przy tym pyli, a wszystko wokół pokrywa się czarnym proszkiem. Lepiej schować jedzenie. Po przetarciu powierzchni (u mnie papierowym ręcznikiem) tak by pyłu nie było przynajmniej na tablicy, okleiłam ją naokoło taśmą malarską i pomalowałam ponownie farbą tablicową, bo podejrzewam, że co najmniej jedna warstwa została zdarta przy ścieraniu. Nałożyłam dwie warstwy, dałam im wyschnąć przez noc a następnie, według wskazań z A Beautiful Mess, zamalowałam kredą całą tablicę po czym ją starłam. I choć powierzchnia nie jest idealnie gładka to jest dużo lepiej niż było wcześniej. Kreda łatwiej "jedzie" po tablicy, napisy są bardziej jednolite i łatwiej się je ściera. Właściwości magnetyczne nie zostały utracone.



A w czym trzymam kredy, gąbkę i inne przydatne przy tablicy rzeczy? Oczywiście w koszyku wiklinowym. Tym samym i kuchnia została podbita przez koszyki.
Mam nadzieję, że dla kogoś moja historia okaże się pomocna. Polecam eksperymenty z tablicową farbą. Nie ma sensu tylko przypinać kolejnych inspiracji na Pintereście, kiedy można działać. Nawet jeśli efekt nie jest tak samo spektakularny, bo reszta otoczenia pozostawia wiele do życzenia. Jeśli nie możesz pomalować ściany to Alina pisała o innych sposobach na wykorzystanie takiej farby tu i tu.
I powodzenia!

sobota, 5 października 2013

Jak z obowiązków zrobić grę - HabitRPG



Systematyczność. Trudna rzecz, nie? Ja sama mam z nią wielkie problemy, mogę robić coś codziennie przez tydzień a potem kompletnie o tym zapominam, i pluję sobie w brodę że tak porzuciłam coś, co mogło zmienić moje życie. Dlatego szukam rzeczy, które mi z tą systematycznością pomogą, i w poszukiwaniach moich natknęłam się na pewną stronę (zapewne było to na którymś blogu, niestety totalnie zapomniałam, którym).

Strona ta, a mianowicie HabitRPG, wykorzystuje koncept bardzo ostatnio popularny właściwie wszędzie, a jest nim gryfikacja*. Ogólną zasadą jest to, żeby z rzeczy pozornie nudnej i będącej obowiązkiem zrobić grę, w której można ze sobą rywalizować, w której sukcesy są nagradzane a porażki karane.

U mnie póki co sprawdza się całkiem dobrze, zmusiła mnie na przykład do posprzątania kuchni i łazienki, kiedy nie chciałam stracić mojej pozycji i ucieszyła prezentem w postaci latającej świni, którą widać obok mojego avatara w lewym górnym rogu.



Działa to tak - sami dodajemy sobie zadania, wedle naszych upodobań. Pierwsze od lewej są nawyki - rzeczy, które powinny wejść nam w krew a które niekoniecznie muszą być zrobione raz na dzień. Dalej mamy codzienne zadania, czyli rzeczy, które chcemy robić codziennie - nie zrobienie ich danego dnia skutkuje utratą punktów życia. Można też ustawić sobie, czy punkty będą odejmowane rano czy wieczorem, więc na przykład jeśli koniecznie chcemy ćwiczyć rano, a tego nie zrobimy - punkty zostaną zabrane już w ciągu dnia, a nie dopiero o północy. Można też ustawić sobie te "codzienniki" tylko w wybrane dni tygodnia, i na przykład uczynić sobotę dniem ze słodyczami. Bo dlaczego nie. Kolejną rubryczką są zadania do wykonania. Tu wrzucam rzeczy, które po prostu muszę zrobić i mieć spokój. Można ustawić sobie na nie termin, co dodatkowo zwiększa motywację do ich wykonania. No i na końcu - nagrody! Za monety, które dostaniemy za wykonywanie zadań z poprzednich rubryk możemy tu kupić ekwipunek, który pomaga przetrwać (na przykład sprawia, że za niewykonanie "codziennika" tracimy mniej punktów życia) ale także ustalone przez nas samych nagrody.

Strona graficzna HabitRPG nie powala, ale też nie przeszkadza. Pikselowy avatar ma nawet swój urok, przypomina mi stare czasy i gry typu Mario czy Duck Hunt. Strona jest za to prosta i przejrzysta, a to się ceni.

Jak każdy system motywacyjny, HabitRPG zapewne nie sprawdzi się u każdego. Wydaje mi się jednak, że warto spróbować, szczególnie że założenie konta jest darmowe i nie niesie ze sobą żadnych konsekwencji. Trzeba tylko pamiętać, że choć oszukiwanie w tej grze jest najprostszą rzeczą na świecie (no bo czy ktoś naprawdę sprawdzi, czy poszedłeś na siłownię?) to nie warto tego robić i jakiś poziom samokontroli wciąż trzeba zachować. Gra nie zrobi za nas wszystkiego.
* Po angielsku jest to gamification, a w polskim, wedle moich poszukiwań, funkcjonują trzy nazwy: grywalizacja, gamifikacja i gryfikacja. Wybrałam tę ostatnią, bo wydaje mi się że najlepiej oddaje ideę jednocześnie nie będąc bezczelnym spolszczeniem słowa składowego, które istnieje w naszym języku, bo tego nie lubię.
piątek, 4 października 2013

Joanna je jedzenie - wrzesień '13


wszystko improwizowane poza bułkami

Mało jedzenia do pokazania - zachwycona fasolką po bretońsku robiłam ją kilka razy a inne moje twory nie warte były zdjęć. Najwyższy czas to zmienić!