wtorek, 30 lipca 2013

Oda do miejskiego rowerzysty


Tak, w tym poście napiszę odę sama do siebie.

Sezon rowerowy w pełni, tak samo jak moda na jednoślady, głównie te stylowe i z koszyczkami, ale także te bardziej zwyczajne albo, z drugiej strony, bardziej specjalistyczne. Całe mnóstwo ludzi (nie tylko młodych - pozdrawiam starszego pana w odblaskowej kamizelce którego widuję prawie co rano. Przejeżdża pan skrzyżowanie, którego się boję, podziwiam!) przesiada się z autobusów i tramwajów na rowery i śmigają do pracy, na uczelnię, na zakupy, czy też po prostu rekreacyjnie sobie popedałować. Gdyby spytać losowych ludzi na ulicy, zadziwiająca ich większość zapewne wiedziałaby czym jest ostre koło, gdzie jest najbliższy serwis, a także jaki rodzaj zapięcia zapewnia najlepszą ochronę przed podstępnym złodziejem z piłką do metalu (podobno U-lock). Oczywiście jest to zjawisko na wskroś pozytywne - ludzie spędzają więcej czasu na świeżym powietrzu, zażywają jakże potrzebnego dla zdrowia ruchu, dotleniają się i nie przykładają ręki do zawisającego nad miastem smogu.
Ale, jak to zwykle bywa, jest jedno ale. Tym ale jest fakt, że aby podróż rowerem do pracy przebiegała bezstresowo, żebyś sunąc gładkim asfaltem ku lepszej przyszłości czuł wiatr łagodnie rozwiewający ci włosy, wszyscy rowerzyści powinni zacząć stosować się do kilku prostych zasad. Tak oto zaczyna się ma oda...
sobota, 27 lipca 2013

Historia chleba z fasoli


Tak, upiekłam chleb z fasoli.
W sumie bardziej niż ze względów dietetycznych zrobiłam to z czystej ciekawości, bo moja dieta i tak pozostawia dużo do życzenia, a już zupełnie daleka jestem od odmawiania sobie pieczywa czy zbóż ogólnie. Wpadłam jednak jakiś czas temu na przepis, a że fasolę mogłabym jeść na kilogramy to postanowiłam spróbować co wyjdzie z tego, jak by nie było dziwnego, pomysłu.

Przepis jest z bloga Dietetycznie, siostro!, na którym jest jeszcze dużo więcej tego typu pomysłów na dietetyczne wersje tego, czego odchudzający się zazwyczaj jeść nie mogą.
  • 1 puszka fasoli białej
  • 3 jajka
  • 1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody
  • 2 łyżki oliwy z oliwek
  • 1/2 szklanki mleka w proszku odtłuszczonego, granulowanego
  • 1 łyżeczka tymianku, lub innego zioła
  • 1 łyżka siemienia lnianego
  • 2 łyżki ziaren sezamu
Ja dodałam jeszcze łyżeczkę soli. Fasolę zamieniamy w puree (ja użyłam blendera, ale można użyć czegokolwiek, ważny jest efekt) i mieszamy z resztą składników poza sezamem, którym posypujemy masę po włożeniu jej do wyłożonej papierem foremki. Pieczemy 25 - 30 minut w temperaturze 180-190 stopni. Jemy po ostudzeniu.

A jak wrażenia? Szczerze mówiąc ja sama nie mogłam się zdecydować. Jednego dnia chleb smakował mi bardzo, następnego stwierdzałam, że nie dam rady zjeść go do końca. Nie mam pojęcia od czego to zależy, ale wiem jedno - mi najlepiej smakował z serkiem albo pastą, kiedy spróbowałam go z samym żółtym serem był dla mnie dziwnie za suchy, mimo że sam chleb suchy wcale nie jest. Wywołał za to zachwyt jednej z koleżanek z pracy, która jadła go jak ciasto, bez niczego, i twierdziła że mogłaby zjeść cały bochenek na raz.
U mnie ostatecznie pozytywne wrażenia przeważyły nad negatywnymi i na pewno upiekę chleb jeszcze raz - dzięki niemu jedzenie kanapek wieczorem nie wywołuje aż tak wielkich wyrzutów sumienia. Myślę jednak, że spróbuję nadać mu trochę więcej charakteru i dodam więcej ziaren i ziół.

Przy okazji pieczenia z fasoli zrobiłam też ciasteczka, które w przeciwieństwie do chleba smakowały mi przy każdej próbie, ale zdecydowanie następnym razem dodam do nich miodu zamiast słodzika. Miód, płatki owsiane i rodzynki - i to już brzmi jak coś, co mogłabym jeść codziennie. Fasoli w ciastkach nie czuć właściwie wcale. Czy to nie piękne?


Mimo, że nie jestem na żadnej restrykcyjnej diecie Dukana czy South Beach, bo raczej ich unikam, to na pewno przetestuję jeszcze kilka takich "oszukanych" przepisów. Na tym w końcu polega eksperymentowanie w kuchni, które ostatnio namiętnie uskuteczniam. W razie czego kalorie nadrobię czekoladą.
czwartek, 25 lipca 2013

Kolejny tydzień - kolejne zwycięstwo


Muszę się pochwalić - postanowienie na ten tydzień zakończyło się stuprocentowym sukcesem. Pierwszy raz od bardzo dawna zebrałam się, żeby coś poćwiczyć, i z bólem przyznać muszę, że czuję to "od bardzo dawna". Dosłownie - z bólem. Mam zakwasy we wszystkich możliwych mięśniach, i choć jeszcze dzisiaj rano myślałam, że dam radę poćwiczyć wieczorem, ostatecznie zdecydowałam, że czas na przerwę. Choć dla sportowych wyjadaczy mój trening przez ostatnie parę dni był śmiechu wart, mnie nieźle przemaglował, ale początki zawsze są trudne.
Planu szczegółowego nie było, uderzyłam więc w różnorodność:
Sobota: rolki, ale okazało się, że park, co do którego miałam wielkie nadzieje, nie bardzo się na rolki nadaje. Pojeździłam więc li i jedynie 20 minut, po czym by dobić do przepisowych 30 minut postanowiłam włączyć sobie trening z YouTube. Poszłam po najmniejszej linii oporu i włączyłam najsłynniejszą polską trenerkę - i o, jak bardzo przekonałam się o swoim braku formy. Wytrzymałam 11 minut "Skalpela" Ewy Chodakowskiej po czym wlazłam do wanny i miałam ochotę leżeć tam już na zawsze. Moje nogi umierały.
Poniedziałek: mimo porażki ze "Skalpelem" postanowiłam dać sobie i Ewie drugą szansę. Tym razem zapuściłam "Turbospalanie" z nadzieją, że może moje mięśnie lepiej zniosą jeśli będzie więcej kardio. Zniosły lepiej, ale i tak wytrzymałam tylko 28 minut. Oj, Ewo, trudny będzie nasz związek, ale jestem za ambitna żeby odpuścić - za jakiś czas wrócę i będę próbować dalej, aż kiedyś zrobię ten trening od początku do końca.
Wtorek: odpoczynkowy, ale nie odpuściłam totalnie. Po pracy wybrałam się na "krótkie kółko" czyli 25km rowerem wokół poznańskich jezior. Ach, gdyby nie to, że trening na rowerze właściwie nic mi nie daje poza przyjemnością to robiłabym tylko to. Ale niestety, nie robię tego wszystkiego tylko dla przyjemności. Nie będę oszukiwać. Czas: 1 godzina 17 minut.
Środa: to znowu ćwiczenia w domu z YouTubem, tym razem jednak wybrałam program "30 Day Shred" z podobno znaną trenerką Jillian Michaels. Ten poszedł mi zdecydowanie lepiej, tak dobrze, że kiedy nadszedł czas na rozciąganie, zapuściłam filmik od początku i zrobiłam go jeszcze raz. Łącznie 45 minut. Do tego treningu na pewno kiedyś wrócę, kiedy w końcu kupię ciężarki i matę do ćwiczeń.

Tak więc - ZWYCIĘSTWO.

A na przyszły tydzień? Na przyszły tydzień radę daje mi Richard Gilmore:


jedz połówkę grejpfruta codziennie rano

Podobno owoce najlepiej jeść same, co najmniej godzinę przed jakimkolwiek innym posiłkiem. Podobno grejpfrut czyni cuda. Richard Gilmore mówi, że każdy powinien jeść pół grejpfruta codziennie. Czemu mam go nie słuchać? W końcu nikt nie wygląda w muszce tak jak Richard Gilmore.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Joanna mówi: dlaczego fajnie jest mieszkać na wsi

Jestem ze wsi.
I tak, jak kiedyś strasznie tego nie lubiłam, dzisiaj najchętniej zwinęłabym manatki i zostawiła z tyłu blokowiska i szybkie życie w mieście, i wróciła tam. Gdyby nie prozaiczne i przyziemne sprawy typu praca czy społeczne zaprogramowanie na samodzielność (a dlaczego nie mogłabym mieszkać z rodzicami, hę?) to pewnie dawno już pożegnałabym Poznań.
To chyba mało popularna opinia w dzisiejszych czasach, kiedy młodzi ludzie masowo zostają po studiach w tych dużych miastach, osiedlają się w małych mieszkaniach albo szeregowcach na przedmieściach i nie wracają nigdy tam, skąd pochodzą. Rozumiem, że nie wszyscy lubią być blisko rodziny, ale mało kto słyszał chyba o młodych ludziach, którzy wyprowadzili się na wieś z własnej, niczym nieprzymuszonej woli. A ja się dziwię. I jeśli tylko nadarzy się w moim życiu taka okazja, to zwiewam z powrotem. A dlaczego? Oto dlaczego...
czwartek, 18 lipca 2013

To tylko pierwszy tydzień


Jest osiemnasty, więc przyszła pora na rachunek sumienia...
E, bez sensu spowiadać się tutaj z każdego wykroczenia (mrug mrug). Powiem tyle - motywacji było trochę więcej niż zwykle. Więc jedziemy dalej. W przyszłym tygodniu w ramach projektu To tylko jeden tydzień postanowiłam:

Co najmniej 3 razy poćwiczyć

Forma ćwiczeń dowolna, byle trwała dłużej niż 30 minut. Mogą być rolki, rower, jakieś aeroby w domu, siłownia...
No i oczywiście pozostaję przy maksymalnie pięciu posiłkach na dzień. Ostatnio eksperymentuję z porami tych posiłków, dam znać kiedy mój organizm i moja głowa dojdą do jakiegoś konsensusu.

Jak wygrać - i zrobić trzy obiady z jednego

Nie aspiruję do bycia mistrzynią kuchni.
Większość rzeczy, które jem na co dzień charakteryzuje się łatwością i szybkością przygotowania i relatywną łatwością zdobycia składników. Jednak od kiedy kuchni w kuchni mogę rządzić się sama zauważyłam, że spędzam tam dużo więcej czasu niż do tej pory, i coraz częściej próbuję kombinować z tym co jest mi dobrze znane. W ten oto sposób zamiast jeść trzy dni z rzędu to samo, z czego kiedyś niezmiernie bym się cieszyła (bo robota jednorazowa, a trzy dni mam spokój) postanowiłam urozmaicić sobie te trzy kolejne obiady.
Każdy kto gotuje dla jednej osoby wie, że nie da się ugotować jednej porcji i zawsze coś zostaje, bo nawet pojedyncza pierś z kurczaka to za dużo jak na jeden obiad. Co więc zrobić z tym co zostaje? Oto moja historia...

Bazą moich "wariacji" (w cudzysłowie, bo szaleństwa nie ma w tym ani trochę) jest najprostszy sos pomidorowy typu "meksykański". Składa się ze zmielonej piersi z kurczaka, czosnku, sosu pomidorowego z kartonika, fasolki czerwonej, kukurydzy i dużych ilości papryki słodkiej i ostrej. Byłaby też papryka świeża, ale jak się okazuje, nawet z listą zakupów potrafię o czymś zapomnieć.

Dnia pierwszego sos zjadłam najklasyczniej, z makaronem. Razowym, bo taka jestem zdrowa.

Dnia drugiego, postanowiłam porzucić klasykę i ugotowałam do sosu ziemniaki. Rzadko widuję potrawy w których łączy się ziemniaki i pomidory (może mało widziałam), a pamiętałam to mgliście jako całkiem niezłe połączenie, które u nas w domu na stole pojawiało się zazwyczaj jako sposób na utylizację resztek obiadu z poprzedniego dnia. Tak więc podążyłam za rodzinną tradycją, i okazało się, że nasze polskie przaśne pyry pasują do sosu pomidorowego wcale nieźle.

Dnia trzeciego natomiast w planach nie miałam dalszych urozmaiceń, ale potem wpadłam na przepis na blogu Czarownicy Agaty i przepadłam. No i musiałam, musiałam zjeść pizzę. A skoro sos już mam...

Przyznać muszę, że ciasto w wyżej wspomnianego przepisu wyszło idealne. Zrobiłam z połowy porcji, co dało mi małą pizzę idealną dla dwóch średnio głodnych osób albo jednej bardzo głodnej. Bardzo. Dorzuciłam salami, bo akurat miałam, i ser, bo ser.

I tak skończyła się historia jednego sosu. A szkoda, bo gdyby zostało mi go jeszcze trochę, jutro zawinęłabym go w tortillę.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Web design i tortilla


Pora zameldować o moich postępach w projekcie tygodniowym... a raczej jego braku. Biję się w pierś i przyznaję, ze w weekend cały plan wzięło w łeb z różnorakich powodów, a wszystkiemu winna parapetówka, którą urządzałam w piątek a także babciny obiad w sobotę. Ale mimo wszystko starałam się nie przesadzać, a dzisiaj już wracam do postanowień i właśnie walczę z chęcią zrobienia sobie grzanki. Jednej. No, może dwóch.
Na razie walka jest zwycięska.
Tak samo jak zwycięsko w końcu zmusiłam się, by powrócić na stronę na której swego czasu spędziłam długie godziny przynoszące mi wiele satysfakcji. Codecademy, bo właśnie o tym mowa, to serwis, który uczy lamerów jak napisać prosty kod, styl, funkcję i poczuć się przez chwilę jak prawdziwy programista. No nie da się nie czuć dumy, kiedy na ekranie wyskoczy mi, że koduję jak szatan, a ja sama własnymi rękami zmusiłam konsolę by mi to napisała.
Przyznać muszę, że zabawy w HTMLu lubiłam odkąd założyłam mojego pierwszego bloga, i czuję, że gdybym zrobiła z tym coś więcej mogłabym projektować teraz strony, albo, kto wie, może i nawet nauczyłabym się programować?
Na razie stawiam pierwsze nieśmiałe kroki w kursie z JavaScriptu i wciąż jeszcze daje mi to mnóstwo radochy. I sama nie wiem, dlaczego tak długo tam nie zaglądałam. Polecam każdemu, kto choć trochę interesuje się stronami internetowymi czy blogami "od kuchni". Kursy z podstaw HTML są bajecznie proste, a kto wie do czego mogą się przydać.

A skoro już wspomniałam o kuchni, to poza składaniem funkcji i zmiennych udało mi się też złożyć moją pierwszą domową tortillę. Nie była pełnym sukcesem, bo rozwałkowanie ciasta na odpowiednią grubość wydaje mi się na chwilę obecną niewykonalne, ale zdecydowanie była jadalna, ba, nawet smaczna!


Pszenne tortille proste jak bum cyk cyk:
  • 250g (ok 2 szklanki) mąki pszennej
  • pół szklanki wody
  • ćwierć szklanki oleju
  • pół łyżeczki soli
Do mąki dolewamy wodę z solą, urabiamy ciasto dodając stopniowo olej, zagniatamy porządnie i długo (to sprawi, ze pojawią się na tortillach charakterystyczne "bąble", a przynajmniej tak mi się wydaje), ja włączyłam sobie serial i miętosiłam ciasto dobre 10 minut. Dzielimy całość na 6 części i każdą rozwałkowujemy jak niecieniej i jak najrówniej (ta część wyszła mi średniawo). Każdy taki placek kładziemy na rozgrzaną, suchą patelnię i smażymy kilka minut z obu stron aż pojawią się brązowe plamki fajnie podsmażonego ciasta.
Tortille najlepiej nadziewać i jeść zaraz po zrobieniu, póki są ciepłe i elastyczne. Moje grubasy oczywiście były elastyczne także po wystygnięciu, jednak dobrze zrobione cieniutkie tortille będą sztywnieć.
Ja swoje posmarowałam grubo sosem czosnkowym (jogurt grecki, czosnek świeży i granulowany, sól, pieprz, suszone zioła jakie miałam pod ręką), posypałam rukolą, fasolką czerwoną, kukurydzą i kawałkami wędzonego kurczaka z Biedronki. Zawinęłam w rulon zamknięty z jednej strony, a rulon w folię aluminiową żeby sos nie wypływał mi dołem. I włala, obiad jak malowanie.
Pozdrawiam i polecam!
czwartek, 11 lipca 2013

Tygodnia początek


Pierwszym małym zwycięstwem jest fakt, że zaczęłam tu pisać.
Drugim będzie, kiedy zacznę pisać z sensem.

Pomysł na bloga zrodził się z potrzeby serca a także wyuczonego internetowego ekshibicjonizmu. Ale przede wszystkim dlatego, że przyznawanie się do swoich pomysłów na forum zawsze stanowiło dla mnie najlepszą motywację. A jako, że motywacja jest mi aktualnie bardzo potrzebna, postanowiłam założyć Zwycięstwa.

Idea? Chyba po raz pierwszy naprawdę ją mam.
Otóż, wiele rzeczy w życiu można potraktować jako takie właśnie małe zwycięstwa. Fakt, że pojechało się rowerem do pracy. Wybranie się w końcu na film, który chciało się od dawna zobaczyć. Niezjedzenie ostatniego ciastka. Zjedzenie ostatniego ciastka. Perfekcyjne pomalowanie paznokci.
I o tym będę tu pisać. Czyli o wszystkim, jak zapewne można wywnioskować, i pewnie skończy się właśnie na tymk. Mądrzy ludzie znający się na blogosferze mówią, że żeby zrobić karierę na blogu, trzeba się wąsko wyspecjalizować (to tak naprawdę zupełnie jak w każdej innej branży, prawda?) i wiedzieć o czym się pisze. Ja wierzę w to, że poszukiwanie też jest ciekawe, więc kolejnymi notkami będę szukać, mając nadzieję, że może komuś przypadnie do gustu swoisty misz-masz, który do czasu odnalezienia sensu będzie tu panował.
A na pierwszy ogień idzie:

Projekt - To tylko jeden tydzień

Myśląc wczoraj o motywacji i problemach z nią związanych wymyśliłam sobie, że może moje porażki i załamania wynikają stąd, że chcę wprowadzać za dużo zmian na raz. Postanowienia, które wydają mi się jednostkowe, takie jak np. będę jadła lepiej i zdrowiej, tak naprawdę składają się z wielu różnych mniejszych zmian, które nagle muszę wprowadzić wszystkie na raz. Pomyślałam więc - może jakby to podzielić to byłoby mi łatwiej? Od dzisiaj więc wprowadzam zmiany w tygodniowych interwałach. Na jeden tydzień mam jedno zadanie do wykonania. Tylko tę jedną rzecz, na której muszę się skupić. Jeśli pójdzie dobrze - w przyszłym tygodniu dorzucamy następną. A tamta poprzednia, miejmy nadzieję, wejdzie już mniej więcej w nawyk. A przynajmniej trochę się do niej przyzwyczaję. A postanowieniem na tydzień 1. (do 18 lipca), jest:
Jedzenie 5 posiłków dziennie
Nie więcej!
Podjadanie między posiłkami jest moją zmorą, a kiedy siedzę wieczorem w domu potrafię właściwie jeść cały czas. Od dzisiaj koniec.
A że ograniczenie jest tylko ilościowe, a nie jakościowe, więc nic nie stoi na przeszkodzie, bym dzisiaj na kolację zjadła...
Czyż to nie piękne?
Oczywiście zjem jedną. No, może dwie.