czwartek, 29 sierpnia 2013

Mam prawo do słabości


Mam wrażenie, że żyjemy w czasach, w których nieustanne i bezpardonowe parcie do przodu jest absolutną normą.

Wszędzie roi się od trenerów osobistych, czy to tych od ćwiczeń fizycznych, czy też psychicznych. Wszędzie widzi się nawoływania do wzięcia się za siebie, spełniania marzeń, robienia wszystkich rzeczy, które wpadną ci do głowy i wyglądania przy tym wszystkim jak milion dolarów. I choć brzmi to tak, jakbym zaraz chciała to zjawisko skrytykować, wcale tak nie będzie - mimo że, jak na moje oko, jest ciutkę przesadzone (cecha właściwa wszystkiemu, co pojawia się w internecie), to w ogólnym rozrachunku kierunek jest dobry. Daleko mi od krytyki podnoszenia życiowych ambicji, spełniania marzeń czy próbowania nowych rzeczy. Boję się tylko, że przy tym całym kulcie proaktywności i epoce ludzi "hej, do przodu" zapominamy, że każdy ma prawo do słabości. Każdy ma prawo raz na jakiś czas powiedzieć "nie chce mi się" i bezczynnie poleżeć na kanapie. Jak tu jednak spokojnie się relaksować, kiedy zewsząd krzyczą na ciebie, że lenistwem niczego nie zdziałasz, że świat zmienia się przez działania a nie ich brak, i że kiedy jak nie teraz?

Kiedy? Czasami trzeba po prostu odpowiedzieć - nie dziś.

Są dni, które, w przeciwieństwie do tych opisanych w poprzedniej notce, skazane są na zapomnienie od samego rana. Dni, kiedy wszystko cię boli, nic nie wychodzi, sąsiad obudził cię wierceniem w ścianę, a jogurt który chciałeś zjeść na śniadanie pokrył się puchatą pierzynką w pięknym odcieniu zieleni. W takie dni nie mam ochoty wyściubiać nosa z domu, walczyć z rzeczywistością i z samą sobą. Pokazuję wtedy światu literkę T złożoną z dłoni jak na meczu siatkówki i robię sobie przerwę techniczną.

Oczywiście, nie można od razu robić z tego reguły, bo w taki sposób rzeczywiście łatwo przegapić własne życie. Ostatnio jednak coraz trudniej mi uciec od czucia się zastraszaną przez dzienną dawkę różnego rodzaju motywacyjnych treści, które sprawiają że czuję się malutka jak robaczek, bo dzisiaj nie odmieniłam niczyjego świata, li i jedynie poszłam do pracy, potem na zakupy, zjadłam obiad i obejrzałam kilka śmiesznych filmów na YouTube. Tak, ten dzień nie przybliża mnie do moich marzeń. Ale ten dzień daje mi energię żeby jutro walczyć znowu.

Dlatego powoli wbijam sobie do głowy, że mam prawo do "nie chce mi się". Że czasem odłożenie czegoś na jutro nie jest końcem świata. Że nie muszę czuć się człowiekiem gorszego gatunku kiedy przez jakiś czas nie pędzę do przodu z resztą moich rówieśników, ale odwracam się do nich plecami, kładę się brzuchem do góry i zamiast zmieniać świat, robię sobie od niego przerwę. Tym samym robię też permanentną przerwę od poczucia winy. Całkiem przyjemne uczucie.


wtorek, 13 sierpnia 2013

Dzień dobry wieczór


Czasami (rzadko bo rzadko, ale się zdarza) od samego rana dzień jest dobry. Powody mogą być różne - słońce wpadające przez okno, piosenka z telewizji, idealnie namalowana kreska na powiece albo wyjątkowo pyszne śniadanie. Może też zdarzyć się zupełnie bez powodu i bez wytłumaczenia. Niestety, tak samo szybko jak się pojawia, dzień dobry może zostać przedwcześnie ucięty przez szarość rzeczywistości. Dlatego za każdym razem, kiedy budzę się i czuję niewytłumaczalną radość i energię bronię jej jak tylko mogę, tak, by dotrwała do samego wieczora. A jak? A tak.

Przede wszystkim wbijam sobie do głowy, że mam dobry dzień. Powtarzam to jak mantrę, i sięgam po tę myśl za każdym razem, kiedy coś próbuje iść nie po mojej myśli. Siła pozytywnej afirmacji nie bardzo na mnie działa w innych kwestiach, ale w tej akurat zadziwiająco się sprawdza. Używam tych słów jak tarczy. Autobus się spóźnia? Nieważnie, ja i tak mam dobry dzień, poobserwuję brodatego hipstera na przystanku, może znowu wsiądzie do złego autobusu. Nie ma w sklepie ulubionych bułek? Nieważne, mam dobry dzień, może z tej okazji spróbuję czegoś nowego. Im więcej razy to powtarzam tym bardziej w to wierzę.

Po drugie, odcinam się od negatywnych ludzi. Nawet najlepsi koledzy, jeśli nie mają akurat synchronicznie dobrego dnia, potrafią jednym zdaniem skierować mnie na złe tory i z powrotem w dolinę ciemności, gdzie nigdy nie świeci słońce. Niestety każdy lubi sobie ponarzekać, szczególnie kiedy jest 8 rano i nikomu nic się nie chce. Sama tak robię. Ale kiedy mam misję ratowania dnia nie bawię się w sentymenty - jeśli ktoś marudzi, traktuję go wstępnie moją tarczą (patrz wyżej) po czym odcinam dalszy kontakt. W tym celu świetnie sprawdzają się słuchawki, co prowadzi do następnego sposobu ...

... czyli muzyki. Dobrze dobrana ścieżka dźwiękowa poprowadzi mnie przez dzień, podsycając tylko dobry nastrój i dając co jakiś czas energetycznego kopa. Warto mieć z tyłu głowy albo na odtwarzaczu mp3 zestaw piosenek na różne nastroje. Ja najbardziej potrzebuję trzech kategorii - na radość, na smutek, i na złość. Ale tu mówię o radości, a do tego ostatnio najlepiej sprawdza się słoneczny bąbelkowy pop w stylu One Direction (tak właśnie!), względnie skoczne ska, jak na przykład Save Ferris. Dobrze jest znać tekst i podśpiewywać pod nosem, względnie przytupywać do rytmu. You don't know you're beautiful!

Na ostatni ogień rzecz, którą czasami trudno zrealizować ze względu na straszne rzeczy takie jak praca czy uczelnia, warto jednak spróbować. Staram się takiego dobrego dnia robić tylko to co chcę, a nie to co muszę. Co da się zrobić dzisiaj, zostawiam na jutro, dając sobie pełną swobodę w wyborze rozrywki. Jeśli mam ochotę, cały wieczór oglądam seriale, jeśli wpadnie mi do głowy, że chcę wyjść z domu, po prostu z niego wychodzę. Nie zastanawiam się czy mam czas, czy nie powinnam robić czegoś innego. Proste? Proste. Szczególnie skuteczne, jeśli ma się znajomych, którzy w 15 minut zbiorą się z mieszkania i pójdą oglądać spadające Perseidy.

A kiedy zdarzy się dzień, który pozostanie dobrym od początku do samego końca, postarajmy się go zapamiętać, zachować na zdjęciach lub kartkach. Pstrykam wtedy focie na instagrama, powtarzam sobie, że jest pięknie, wykuwam złotymi zgłoskami w pamięci datę, by móc wyciągnąć ją kiedy znowu przyjdzie dzień z potencjałem na kolejny taki dzień dobry wieczór. Albo kiedy mam ochotę pomarudzić w pracy, że jest szaro, buro i mi się nie chce. Bo być może ktoś siedzący obok mnie właśnie rozpaczliwie broni swojego dobrego dnia.

Oby i mnie i wam zdarzało się wiele takich dni. Perseidy były piękne!

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Joanna je jedzenie - lipiec '13


improwizacja - improwizacja - fererki - leniwe - tarta

Ten blog nigdy nie miał być blogiem kulinarnym, ale umówmy się - jedzenie jest jednym z centralnych punktów życia większości z nas, szczególnie tych którzy właśnie zachłystują się radością z kuchni tylko dla siebie. Dlatego stwierdziłam, że większość moich kuchennych szaleństw, poza wyjątkami, które zasługują na osobny post, będę przedstawiać raz na miesiąc w takiej formie jak powyżej. Przepisy podlinkowane małym druczkiem, a gdyby ktoś chciał bym to ja napisała o którejś potrawie to wołać, da się zrobić!

czwartek, 1 sierpnia 2013

Grejpfrutowy tydzień


Dzisiaj szybka aktualizacja:
grejpfruty jadłam dnia każdego poza niedzielą i dzisiaj. Czyli zwycięstwo jest połowiczne.
Przekonałam się też, że chociaż lubię grejpfruty, to jedzenie ich jako pierwszego posiłku od samego rana działa na mnie raczej średnio. Od rana potrzebuję chyba większej dawki energii w postaci płatków i orzechów, jedzenie kwaśnego grejpfruta nie dawało mi ani przyjemności ani poczucia, że coś zjadłam. Przerzucam więc grejpfruta na którykolwiek z innych posiłków w ciągu dnia i wracam do swojej utartej porannej rutyny. Poza tym muszę wam powiedzieć, że grejpfrut jest jednym z najbardziej irytujących owoców i walka z nim o 7 rano kiedy sok pryska na wszystkie strony nie była pozytywnym początkiem dnia.
Cóż, wszystkiego trzeba spróbować. Także grejpfruta.

Poćwiczyłam też 2 razy z Jillian. Całkiem mi ten trening przypadł do gustu.

Na przyszły tydzień wyzwanie także dietetyczno-spożywcze:
będę jadła jedną porcję warzyw dziennie

Zawsze miałam z tym problem, więc przekonajmy się, czy potrafię. Zaznaczmy, że nie używam tutaj amerykańskiej wersji terminu "porcja warzyw". Nie, pizza z sosem pomidorowym nie jest porcją warzyw. Frytki też nie.

A po tej, krótkiej przecie, notce, słowo grejpfrut straciło dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Grejpfrut. Grejpfrut.